Artykuł
Totalizm czy demokracja w Polsce
Zagadnienia w tej broszurze poruszane stanowiły przed' miot mego odczytu wygłoszonego w Klubie Społećzno-Po-litycznym dnia 13

 

Przedmowa

 

Zagadnienia w tej broszurze poruszane stanowiły przedmiot mego odczytu wygłoszonego w Klubie Społeczno-Politycznym dnia 13 listopada 1937 r. Ze względu na zainte­resowanie wywołane treścią odczytu zdecydowałem się na przygotowanie tematu do druku. Czyniąc tak, kończę kilku­letnie studia nad totalizmem, demokracją i zadaniami cza­sów nowożytnych. Osiągnięte wyniki ogłosiłem w dwóch książkach: „Człowiek w dziejach”, I wydanie w 1936 r., II w 1937 r. oraz „Proporcjonalizm ekonomiczny”, wyda­ny w końcu 1937 r. Obecna broszura jest niejako zakończe­niem trylogii, ponieważ przerzuca uzyskane w badaniach teoretycznych zasady i wnioski na teren polskiej rzeczywi­stości. (Wszystkie trzy prace stanowią jedną całość i celem ich jest dać społeczeństwu systemat myślenia politycznego, zgodny z tradycją i charakterem umysłowości polskiej. Niech służy jako podstawa dla dyskusji, z której powinno się wyłonić nowe uporządkowanie pojęć, aby skończyć z jałowością ideową i panowaniem pustych ogólników, za­pożyczanych najczęściej u obcych.

Dotykając bieżących trosk i trudności starałem się być sprawiedliwym w rozkładzie świateł i cieni. W atmosferze dnia dzisiejszego nie jest łatwo o taki obiektywizm. Niech mię to usprawiedliwi, jeżeli tu i ówdzie nie potrafiłem zna­leźć formy odpowiadającej mojej intencji. I teoretyk podlega wpływom otoczenia. Oderwanie się całkowite jest niemożliwe. Jeżeli jednak ktoś zechce zrobić zarzut, że czło­wiek stojący poza partiami i w dodatku specjalizujący się od szeregu lat w zagadnieniach walutowych nie powinien zabierać głosu w bieżących sprawach politycznych, mam łatwą obronę. Moje prawo moralne do takiego wystąpie­nia, jak obecne, opieram na swojej roli przedwojennej w tworzeniu ruchu niepodległościowego i na udziale czyn­nym w akcji legionowej „Komisji Tymczasowej”, któ­ra pełniła funkcje Rządu Narodowego dla obozu niepo­dległościowego. Na tym właśnie opieram swoje prawo moralne do omówienia prawdy w sposób męski i otwarty. Jako zaś były szeregowiec legionowy, który, wysłany roz­kazem, przemknął się bez paszportu przez blokadę angiel­ską do Ameryki, celem jej poinformowania o istotnych celach inicjatywy legionowej, mam nie mniejsze prawo moralne protestować, gdy patrzę na próby czynienia z tra­dycji legionowej motoru pociągowego dla totalizmu. Próby takie są sprzeczne z duchem całej akcji niepodległościowej, rzucają cień na sztandary czynu legionowego i dla przy­szłości Polski stanowią śmiertelne niebezpieczeństwo na dłuższą metę.

 

Warszawa, 10 kwietnia 1938 r.                                                                    Autor.


I.

Rozdroże myśli politycznej.

 

Nie popełnię omyłki, jeżeli zacznę od stwierdzenia, że zagadnienie wyboru między totalizmem i demokracją par­lamentarną jest już w polskiej opinii publicznej przesądzo­ne. Za totalizmem nikt poważny nie ma odwagi wypowie­dzenia się. Przede wszystkim zaś przeciw totalizmowi i za demokracją opowiadają się masy ludu polskiego, stanowią­ce rdzeń naszej siły politycznej. Nie tylko się opowiadają, ale w imię swego ideału politycznego stają do walki, nie szczędząc niczego.

Wyjątkowa odporność naszego narodu na infekcję totalistyczną wynika z kilku przyczyn.

Totalizm jest doktryną wszechwładzy państwa, spycha­jącą pojęcie narodu na drugi plan. Tymczasem w naszej świadomości żywo tkwią jeszcze wspomnienia walk o nie­podległość. Zarówno demokratyzacja, jak unarodowienie ludu polskiego dokonały się w łonie państw zaborczych. Kto, jak nie naród, był tym, który krwawił się i trudził w celu odzyskania własnego bytu państwowego? Naród żył i działał, chociaż nie było państwa. Z wysiłków narodu w dobie koniunktury światowej zrodziło się państwo, a nie odwrotnie. Nic więc dziwnego, że u nas prymat narodu przed państwem występuje jaśniej w świadomości mas, aniżeli tam, gdzie demokratyzacja i unarodowienie mas ludowych odbywały się w łonie państw własnych, nie obcych.

Niemniej jest rzeczą naturalną, że po odzyskaniu niepodległości chcemy państwo polskie organizować na zasadach rodzimych, zgodnych z charakterem narodowym. Mamy ambicję własnej twórczości. Czy nie ubliżałoby naszej godności uleganie totalistycznej propagandzie, będącej owocem obcej ziemi i obcego ducha? Czy zawsze mamy być tylko „pawiem i papugą” narodów? Czy wolno wmawiać w naród polski, że nie dorósł jeszcze do demokracji parlamentarnej? Czy gorsi jesteśmy od Czechów czy innych narodów, które z powodzeniem kierują losami swych państw przy pomocy demokratycznych urządzeń? Czy nie demokracja była sztandarem wszystkich powstań i czynu legionowego?

Na powyższe pytania masy odpowiadają odruchowo: nie ma w Polsce miejsca na totalizm dobrowolnie przyjęty, a przed narzucaniem go należy się bronić.

Parcie od dołu na rzecz powrotu do demokracji ma zresztą dodatkowe uzasadnienie. W niepodległej Polsce sy­stem demokracji parlamentarnej trwał zaledwie siedem lat, wliczając okres wojny bolszewickiej. Okres zbyt krótki, aby społeczeństwo mogło się wyładować w tych formach ustro­jowych i przesycić czy zmęczyć wolnością obywatelską. Wyszedłszy zaś z wiekowej niewoli, mamy – jako na­ród – szczególnie silny pęd do udziału w życiu publicznym i ambicję odpowiedzialności za losy odzyskanego państwa.

Nie bez znaczenia są również dwa względy praktyczne.

Dobiega dwanaście lat od zamachu majowego, który za­łamał system demokracji parlamentarnej na rzecz systemu rządów autorytatywnych, nie kontrolowanych przez społe­czeństwo i podobnych w metodach do totalistycznych wzorów. Wyniki, osiągnięte w ciągu tych lat dwunastu, nie stoją w żadnym stosunku do zapowiedzi. Nie jest lepiej, a kwe­stia, czy nie jest gorzej. Nie dziwmy się więc, że ogólne roz­czarowanie wynikami ubiegłych lat dwunastu prawem kon­trastu psychologicznego pracuje przeciw totalizmowi. Umy­sły zaś bardziej krytyczne trafnie przewidują, że w państwie polskim z jego poważną przymieszką innych narodowości totalizm jest niewykonalny bez stworzenia sytuacji para­doksalnej, w której inne narodowości mogłyby mieć więcej swobody ruchów od ludności polskiej. Już dzisiaj nie brak dra­stycznych przykładów, że wieś ukraińska czy rusińska ko­rzysta tu i ówdzie z większej w praktyce dozy samorządu, niż polscy ludowcy na wsi polskiej.

W świetle powyższych spostrzeżeń staje przed nami nie­zrozumiały na pozór paradoks bieżącej chwili dziejowej. Rozwój historyczny ubiegłych 150 lat pracował na rzecz prymatu narodu przed państwem i ów prymat rzeczywiście dominuje w duszy naszego narodu. Mimo to zagadnienie totalizmu nie przestaje być aktualne. Gdzie tkwią przyczy­ny, że kwestia wyboru między totalizmem i demokracją parlamentarną nie schodzi w Polsce z porządku dziennego?

Źródłem pierwszej wagi jest przede wszystkim niezwykły dynamizm państw totalnych, zwłaszcza w zestawieniu z normalnym, spokojnym tempem rozwojowym w pań­stwach demokratycznych. Nie tylko jednak ów szczególny dynamizm wywiera sam przez się urok na umysły słabsze, mało krytyczne. Potężna bowiem propaganda państw total­nych umiejętnie ów urok podnieca.

Sam dynamizm nie trudno zrozumieć. Państwa totalne zmierzają do wojny i w jeden obóz zamieniają życie swoich społeczeństw. Sacro egoismo jest ich jedyną racją stanu. Prawo nie istnieje, o ile nie godzi się z tak wypaczoną racją stanu. Nie istnieje zwłaszcza w stosunkach międzynaro­dowych. Podejście, napaść, zaskoczenie i stwarzanie faktów dokonanych stanowi chleb codzienny takiej polityki. Pod względem zaś napięcia dynamicznego zawsze łamiący prawo i kierujący się wyłącznie egoizmem ma przewagę nad tymi, którzy dochowują zobowiązań i wolą pokój niż woj­nę. Tak jest nie tylko w stosunkach międzynarodowych. I w stosunkach wewnętrznych napastnik, gwałciciel po­rządku prawnego, góruje doraźnie nad obrońcami tego po­rządku.

Jak widzimy, sam fakt większego dynamizmu przedsta­wia się jasno i prosto. Byłoby jednak błędem ignorowanie wyjątkowego powodzenia totalizmu w mobilizowaniu mas i wprzęganiu ich w rydwan swoich metod politycznych. Jest to zjawisko głębsze, bardziej ciekawe od samego dyna­mizmu, zwłaszcza obserwowanego od zewnątrz.

Powodzenie totalizmu w mobilizowaniu własnych spo­łeczeństw ma dwa źródła główne, nie licząc drugorzędnych, które same przez się nie mogłyby dąć takich wyników i dlatego można je pominąć.

Pierwszym jest danie ludności wielkich, porywających ideałów politycznych. W Rosji znaleziono taki ideał w ha­śle rewolucji światowej, która przebuduje glob ziemski na modłę sowiecką. W Italii wskrzeszono ambicję rzymskiego imperium, apeluje się do tradycji cezarów. W Niemczech nawiązano do wiary Fichtego w światowe przodownictwo i posłannictwo narodu niemieckiego. Kto zaś dzisiaj pamię­ta, że Fichte był wrogiem dyktatur, ucisku, wrogiem tota­lizmu w dzisiejszej terminologii?

Narody mają ambicję historyczną, skłonność do przy­pisywania sobie misji dziejowej i to im zapewnia szczegól­ną żywotność, jeżeli ideał takiej misji ogarnie masy. W państwach totalnych dokonała się taka rewolucja duchowa i ona wydobywa ów zapał, patriotyzm, gotowość do ofiar, które obserwujemy. Nie totalizm, jako system rządzenia, jest źródłem owych sił żywych, ale zręcznie wybrane ideały polityczne, które owładnęły psychologią mas. Wodzo­wie – a więc silne twórcze jednostki – dokonały dzieła, a nie technika rządzenia.

Wielkim ułatwieniem było dla totalizmu, że sto kilka­dziesiąt lat rozwoju historycznego pod hasłem zasad demo­kratycznych wyrobiło w masach uświadomienie narodowe, poczucie obowiązku i gotowość do poświęceń. Skarby du­chowe, które rzekomo zgangrenowanej Francji zapewniły przodownictwo i ostateczne zwycięstwo w wojnie świa­towej – skarby będące dorobkiem atmosfery wolnościowej XIX w. – działały w mniejszym lub większym stopniu wszę­dzie tam, gdzie demokracja dłużej rządziła i wychowywała. Totalizm włoski i totalizm niemiecki również czerpią z tych zasobów odziedziczonych. Mobilizują je umiejętnie i rzucają na szalę. Gdyby jednak demokratyzacja i unarodowienie mas ludowych nie były dziełem dokonanym przez ubiegłe stulecie, powodzenie dzisiejszych wodzów nie byłoby tak łatwe i szybkie.

Co się jednak stanie, gdy odziedziczone zasoby ducho­wej kultury zostaną starte i zużyte w ciągłym napięciu? Czy totalizm zdoła stworzyć nowe siły twórcze, skoro życie pu­bliczne sprowadza do form stada, popędzanego wyłącznie rozkazem z góry? Nauka bowiem doskonałego posłuszeń­stwa nie jest nauką twórczości, inicjatywy i stawiania czo­ła trudnościom, gdy brakuje wodza i nie ma rozkazu.

Drugim źródłem silnego wpływu, jaki na umysły wywierają państwa totalne, jest ich działalność gospo­darcza. Różnica tempa na niekorzyść państw demokratycznych przejawia się w tej dziedzinie w sposób jaskrawy. Jak się to dzieje?

Zagadka nie jest wcale zagadką. Sprowadza się do rzeczy bardzo prostej: państwa totalne stosują w czasie pokoju wojenne metody gospodarcze, gdy państwa demokratyczne metody normalne, pokojowe. Różnica więc tempa wyjaśnia się różnicą metod.

Charakter wojenny metod gospodarczych w państwach totalnych widać w energicznej produkcji namiastek, aby zastąpić surowce zagraniczne, w obowiązku zbierania od­padków w celu ich przeróbki, w reglamentacji spożycia i w gorączkowych inwestycjach zbrojeniowych. Kwestia kosztu i opłacalności nie wchodzi w grę w imię racji stanu. W wyniku doraźnym musi w takich warunkach znikać bez­robocie, absorbowane przez wytężone i przyspieszone tem­po produkcji. Nie należy jednak bezkrytycznie poddawać się pierwszym wrażeniom.

Nieekonomiczna ekonomia, właściwa każdej gospodar­ce wojennej, ma swoje granice. Widzieliśmy po wojnie światowej, że zarówno zwycięzcy, jak zwyciężeni musieli płacić słone rachunki za kilka lat gospodarki wojennej. Na­wet Ameryka, gdzie wyciąganie korzyści z katastrofy wo­jennej w Europie przybrało rozmiary wyjątkowo pomyśl­ne, nie uniknęła powojennego wstrząsu. Czy więc dojdzie do wojny, czy do niej nie dojdzie – koszta nieekonomicz­nej ekonomii przyjdzie płacić.

Likwidacja przybierze, wcześniej lub później, postać nadmiernego opodatkowania lub inflacji. W obu wypad­kach straty w kapitale narodowym będą i muszą być do­tkliwe. Nie od rzeczy również będzie przypomnienie, że jak wynalazek cukru buraczanego w miejsce trzcinowego nie rozwiązał problematu francusko-angielskiego, tak i namiastka dzisiejsza kauczuku sama przez się nie rozwiąże prob­lematu niemiecko-angielskiego. Trafnie zresztą powie­dział Schacht w jednej ze swoich mów, że z kartkami chlebowymi można wojnę kończyć, ale nie należy za­czynać.

Gospodarka wojenna w czasie pokoju daje doraźnie wyniki bardzo duże, ale na dłuższą metę jest niebezpieczna dla stanu obronności państwa. Typ gospodarki wojennej wymaga olbrzymich kapitałów. Zbiera się je przy pomocy kredytu państwowego. Dług publiczny rośnie jak na droż­dżach, ale równocześnie wysychają źródła kredytowe. Na wypadek późniejszej wojny braknie zasobów w chwili de­cydującej.

Zasada sztabowa zawsze polegała na tym, że podczas po­koju państwa spłacały stare długi, aby na wypadek wojny można było robić nowe w ilości współmiernej z potrzeba­mi. Nadużycie kredytu państwowego w czasie pokoju demobilizuje finansowo w momencie późniejszej wojny. Jeżeli zaś uwzględnić, że wojny współczesne muszą trwać długo i że o wyniku decydują nie tylko bitwy, ale w większym stopniu pieniądze i wytrzymałość gospodarcza – dzisiejsza polityka gospodarczo-finansowa państw totalnych jest oczywistą grą va banque. Tym bardziej, że ciągłe wynalazki i udoskonalenia techniczne w dziedzinie broni podnoszą ustawicznie rolę zasobności gospodarczej i finansowej, ponieważ pociągają za sobą konieczność ciągłych renowacji i coraz szybszą konsumpcję surowców.

Kto lekkomyślnie wystrzela w czasie pokoju złote ku­le, ten na wypadek dłuższej wojny stanie wobec braku kul stalowych.

Niezależnie od bezpośredniego wpływu, jaki wywiera na umysły dynamizm państw totalnych należy uwzględnić ich planową propagandę, uprawianą za granicą przez specjalne organizacje, prasę i – last but not least – pieniądze. Totalizm jest artykułem wybitnie eksportowym. Przykłady widzieliśmy nie tylko w Austrii, Hiszpanii i na Węgrzech, ale zarazem we Francji, Belgii, Holandii, Rumunii, nawet w Anglii. Pod tym względem wszystkie trzy państwa totalne pracują równolegle i równocześnie. Zgodnie atakują i podkopują ustroje demokratyczne, nie zrażając się niepowodzeniami. Nie wiadomo zaś, czy ilość pieniędzy, rzucanych przez bolszewizm, nie jest zdystansowana przez faszyzm i hitleryzm.

Za granicą nauczono się już dobrze patrzeć na palce tej robocie. Niestety u nas nie docenia się niebezpieczeństwa. Byłoby zaś karygodną lekkomyślnością przypuszczać, że nasz teren będzie pominięty, gdy totalistyczna propaganda i robota spiskowa nie zaniedbują nawet krajów zamorskich. Przecież totalizacja Polski jest konieczna, jako pomost na wschód dla imperializmu niemieckiego. Musi temu sprzyjać faszyzm, bo wówczas nastąpi odciążenie na odcinku adria­tyckich wybrzeży.

Przechodząc z kolei do dzisiejszego stanu rzeczy u nas, należy zdać sobie sprawę, że dodatkowym źródłem dezo­rientacji na korzyść totalizmu kosztem tradycyjnej demo­kracji stała się, niestety, głośna zasada „jednolicie kiero­wanej woli narodu”. Najlepsze intencje inicjatorów kon­solidacji pod tym hasłem nie mogą przede wszystkim zrów­noważyć faktu, że sama zasada jest nielogiczna. Jednolicie kierowana wola narodu przestaje być wolą tego narodu, a może być tylko wolą tego, który kieruje. Zasada jedno­licie kierowanej woli narodu jest wobec tego koniem tro­jańskim, w którego wnętrzu kryje się postulat kierującego wodza. Dowodzi to totalistycznego charakteru samej zasady. Dalszym potwierdzeniem jest metoda organizacyjna, stosująca wyłącznie nominację z góry i wymagająca dyscy­pliny wojskowej w działalności cywilno-politycznej. Połączenie zaś jednolicie kierowanej woli narodu z taką me­todą musi z natury rzeczy prowadzić do negacji innych prób konsolidowania narodu, do monopolu pod tym względem, co równa się postulatowi monoobozu. Mamy tu wyraźną sprzeczność z konstytucją, która obiecuje „swo­bodny rozwój” życia społecznego i w „twór­czej jednostce” widzi dźwignię życia zbiorowego.

Nie wiem, czy inicjatorzy, ludzie najlepszej woli, zda­wali sobie sprawę z totalis­tycznego charakteru swojej kon­cepcji. Nie jest wykluczone, że zdołano w nich wmówić coś przeciwnego. Nie ma to jednak znaczenia. Natomiast do­piero zrozumienie prototalistycznej tendencji, kryjącej się w zasadzie „jednolicie kierowanej” woli narodu, może nam wyjaśnić pozorny paradoks, że bez mała na drugi dzień po antytotalistycznych uchwałach zjazdów peowiacko-legionowych mogły się w niektórych pismach tego obozu poja­wiać prototalistyczne artykuły. Daleko zaś większe znacze­nie ma fakt, że konstytucja kwietniowa wywołuje objawy mniej lub więcej otwartego niezadowolenia właśnie w tych środowiskach, które szermują w imię owej jednolicie kie­rowanej woli.

Jeszcze nie zasechł atrament na podpisie – ostatnim podpisie śp. Józefa Piłsudskiego – a już zjawił się znany okólnik, o którym mówił w Sejmie generał Żeligowski. Wolę nie cytować innych przykładów.

Każdy zdaje sobie dzisiaj sprawę z paradoksu, że kon­stytucja kwietniowa jest spokojniej tolerowana przez opo­zycję, niż przez niektóre koła obozu pomajowego. Pewien dualizm władzy, który dezorganizuje porządek polityczny pomimo lub wbrew konstytucji kwietniowej, jest zatrutym owocem zamaskowanych tendencji totalistycznych. I dlatego, pomimo zdecydowanie antytotalistycznego nastawienia na­rodu, pomimo najwyraźniejszej woli tego narodu pod tym wzglądem, usiłuje się tą wolą pokierować inaczej.


II.

Totalizm i nacjonalizm.

 

W dymach pożarów i z „kurzu krwi bratniej” zmart­wychwstało w oczach naszych państwo polskie. Szczęście, o które modliły się cztery pokolenia, stało się naszym udziałem. Wielkość tego szczęścia daje się mierzyć tylko wielkością odpowiedzialności za przekazanie dziedzictwa w stanie mocnym i odpornym.

Pierwszy egzamin mamy poza sobą. Był nim „cud nad Wisłą”. I znowu się pokazało, że nie maszyna państwowa, ale powszechny poryw narodowy i poświęcenie jednostek ponad miarę biernie spełnionego rozkazu uratowały nasz byt niepodległy. Pogłębiło to raz jeszcze słuszne przekona­nie, że z wysiłków narodu powstało i utrzymało się nasze państwo, a nie odwrotnie.

Nie bez wpływu na kształtowanie się takiej świadomo­ści był również fakt, że pod koniec 1917 r., zanim powsta­ło państwo polskie jako twór realny, zachodnie mocarstwa sprzymierzone uznały w osobnych traktatach Komitet Na­rodowy w Paryżu jako reprezentację przyszłego, mającego dopiero powstać państwa. W ten sposób naprzód naród pol­ski stał się uznanym podmiotem prawa międzynarodowego, a do­piero później zjawia się nasze państwo, jako jego spadko­bierca. Podobnie, nieco wcześniej, miała się rzecz z narodem i państwem czechosłowackim. Również Liga Narodów była początkowo planowana jako liga narodów, nie państw, i dopiero w drugiej połowie kongresu wersalskiego intryga polityczna zniekształciła istotny charakter pierwszej inicjaty­wy. Cofnęliśmy się wstecz. Chociaż jednak pojęcie narodu, jako podmiotu konkretnego prawa międzynarodowego, nie dało się utrzymać – wpływ powyższych epizodów na umysłowość współczesną nie przeszedł bez głębszych śladów.

Okoliczności historyczne sprawiły, jak widzimy, że pry­mat narodu przed państwem stanowi dzisiaj jedną z głów­nych cech naszej świadomości politycznej. Znajduje to wy­raz w ogólnym, zgodnym przekonaniu, że naród polski jest właścicielem państwa polskiego i że jest jego gospodarzem. Jeżeli jednak naród jest twórcą i właścicielem swego państwa, musi być rzeczą oczywistą, że z narodu przede wszystkim płyną siły wykonawcze, z których się organizuje maszyna państwowa. Im więc wyżej rozwinie się naród jako istotne, jedyne źródło sił własnych, sił twórczych tym lepsza będzie maszyna państwowa, a nie odwrotnie. Jest to naturalny porządek logiczny, potwierdzony powszechnym doświadczeniem.

Zagadnienie mocy narodu, jako jedynego prawdziwego źródła mocy państwa, zasługuje na tym baczniejszą uwagę, że proces unarodowienia mas ludowych, pomimo olbrzy­mich postępów pod koniec XIX w. i w latach poprzedza­jących wojnę światową, nie był jeszcze zakończony i do­statecznie ugruntowany, gdy odzyskaliśmy niepodległość. Pod tym względem sporo pozostało do zrobienia. Jeżeli przez oświatę i mądrą politykę wewnętrzną dość rychło do­kończymy dzieła, przyszłość mocarstwowa naszego pań­stwa będzie zapewniona. Inaczej będziemy pozostawać w ty­le międzynarodowego wyścigu pracy i pogotowia zbrojne­go. Żadne pseudodyplomatyczne kuglarstwo nie pomoże, ponieważ budownictwo polityczne, jak każde budownictwo, musi słuchać praw fizyki i nie od dachu, ale od fundamen­tów należy dźwigać się wzwyż. Z tego więc punktu widze­nia staje przed nami pytanie decydującej na przyszłość wagi:

Czy totalizm, czy też demokracja parlamentarna łatwiej może przyspieszyć proces dojrzewania narodowego mas ludowych, aby ugruntować ostatecznie podwaliny dla mocarstwowego stanowiska naszego państwa?

Wielu pośród nas, niestety, odpowiada zbyt pochop­nie. Zdaje im się, że totalizm z jego ułudnym dynamizmem szybciej i pewniej prowadzi do celu, ponieważ jest ruchem wybitnie nacjonalistycznym. Jeżeli jest ruchem nacjonali­stycznym, winien sprzyjać szybkiemu rozwojowi mocy na­rodu. Rozumowanie jest prostolinijne. Popiera je niewąt­pliwie bogactwo frazesu nacjonalistycznego w ustach przy­wódców. Totalizm potęguje również obronę własnych ele­mentów narodowych za granicą i wyraźnie zmierza do łą­czenia ich pod skrzydłem wspólnej państwowości.

Zewnętrzne cechy zdają się przemawiać na korzyść totalizmu. Jak jest jednak w istocie rzeczy? Czy ze względu na decydującą wagę pytania nie należy przeprowadzić analizy głębszej? Gdyby bowiem zewnętrzne pozory ukryły przed nami rzeczywistość odmienną, omyłka dzisiejsza może stać się śmiertelną dla przyszłych pokoleń.

Czy więc totalizm, jako ruch dziejowy, jest naprawdę ruchem nacjonalistycznym?

 

 

TOTALIZM JAKO DOKTRYNA

 

W zbiegu okoliczności historycznych wszystkie trzy po­tężne i oryginalne totalizmy, a więc rosyjski, włoski i nie­miecki, były dziełem silnych indywidualności politycznych, wyjątkowo energicznych i zdecydowanych na wszystko przywódców partyjnych, a nie ludzi nauki. Trudno wobec tego mówić o totalizmie jako nauce zwartej i systematycznie rozwiniętej. Są to raczej „strzępy meldunków”, z których dopiero trzeba wyławiać rzeczy podstawowe. Jest również rzeczą zrozumiałą, że w takich warunkach – obok podobień­stwa zasad i metod – istnieją nie mniej ważne różnice.

Zaczynając od kwestii różnic, nie mam zamiaru wcho­dzić w szczegółowe ich rozważanie, zwłaszcza jeżeli idzie o różnice drugorzędne. Ograniczę się do wskazania na róż­nicę główną. Jest nią odmienny stosunek do pojęcia suwe­renności, a właściwie do inwestytury tej suwerenności. Pod tym bowiem względem każdy z trzech totalizmów inaczej, względnie gdzie indziej, umieszcza najwyższy przymiot su­werenności, z którego dedukuje następnie zasady i formy ustrojowe.

Rosyjski totalizm wywodzi się z nauki Karola Marxa, zwłaszcza nauki o materialis­tycznym pojmowaniu dziejów. Według niej zwierzchnictwo mieści się w klasie społecznej, która w danym momencie historycznym posiada w swych rękach maszynę państwową, jako narzędzie ucisku klas in­nych. W miejsce burżuazji zmobilizowano klasę proleta­riatu, jako nowego dzierżyciela suwerenności. W drodze rewolucji urzeczywistniono cel i wprowadzono system dyk­tatury proletariatu, reprezentowanego przez partię komu­nistyczną. Ucisk klas innych doprowadzono do doskona­łości, niszcząc je i tępiąc w imię monopolu partii komu­nistycznej. Powstał ustrój totalistyczny z monopartią, re­prezentującą w praktyce suwerenność klasy proletariatu – z wodzem partii, jako jedynym dysponentem władzy i z wszechwładzą maszyny państwowej nad człowiekiem, pozbawionym wolności.

Totalizm włoski zajął stanowisko odmienne. Dla niego źródłem i dzierżycielem suwerenności jest nie klasa i nie monarcha, wywodzący swoje zwierzchnictwo z łaski Boga, lecz państwo jako państwo. Do pewnego stopnia spotykamy tu renesans antycznej koncepcji państwa w republikach starożytności, gdzie państwo jako państwo było czymś da­nym przez bogów i gdzie służba państwowa i służba reli­gijna zlewały się ze sobą. Z tego punktu widzenia łatwo zro­zumieć skłonności faszyzmu do ubóstwiania państwa.

Zająwszy takie stanowisko, jeżeli idzie o inwestyturę zwierzchnictwa, faszyzm dedukuje już prostolinijne swoje zasady i metody polityczne. Państwo jest dlań absolutem, który ogarnia wszystko i wszystkich bez reszty i „nie ma nic ludzkiego lub duchowego poza państwem, co by miało jakąkolwiek wartość”[1]. A więc „wszystko dla państwa, nic przeciw państwu, nic poza państwem”[2]. Obywatel ma tylko jeden obowiązek „obedire, credere, combattere”, czyli słuchać, wierzyć i walczyć. Wobec tego zaś prawo do dzia­łania politycznego mogą mieć tylko ludzie powyższego po­glądu na państwo. Stąd dalsza prostolinijność i wyłączność partii faszystowskiej do rządzenia państwem, zasada mono­partii i jej wodza, który rozkazuje, wymaga bezwzględnej wiary i kieruje wszelką pracą i walką.

Totalizm niemiecki przedstawia jeszcze inny przykład poglądu na suwerenność. Hitleryzm nie przyznaje zwierzch­nictwa ani monarsze, ani klasie, ani narodowi, ale rasie. Dla niego rasa jest czymś danym, absolutnym, z czego wy­wodzi się wszystko inne. Państwo jest tylko narzędziem w służbie dla rasy, która ma prawo do pierwszego miejsca i winna przodować w dziejach ludzkości. W tym celu działa partia ludzi rasowo czystych i wierzących w misję ger­mańską. Gloryfikuje się w niej raczej rasę, niż państwo. W praktyce jednak przy mistyce rasizmu winien rozkazy­wać tylko inicjator, apostoł owej misji dziejowej germanizmu. I tutaj zaczyna się prostolinijna dedukcja: monopol władzy w rękach monopartii, sprawowanej przez jej wodza, mającego jedyne prawo do bezwzględnego posłuchu i za­ufania. W takim zaś razie nie można tolerować niczego poza takim państwem i taką partią. Stąd wypływa w prak­tyce wszechwładza maszyny państwowej, tępienie wszelkiej krytyki i niwelowanie indywidualności na korzyść uległej i biernej przeciętności.

Rozbieżność pod względem inwestytury zwierzchnictwa musiała z natury rzeczy pociągnąć za sobą różnice w moty­wacji i frazeologii. Nie przeszkodziło to jednak, że wszyst­kie trzy totalizmy są zgodne w dedukcji wniosków, jeżeli idzie o praktykę polityczną. Są trzy główne wnioski pod tym względem.

Pierwszy dotyczy wszechwładzy państwa. Dla totalizmu nie ma i być nie może granic władzy państwowej. Przed inter­wencją państwa nie ma ucieczki i być nie może, nie po­winno.

Drugi wniosek praktyczny wyraża się zasadą, że jedynym dysponentem wszechwładzy państwa winien być wódz, jako szef monopartii. On jest wyłącznym źródłem praw i nikt inny poza nim nie może kierować ich stosowaniem.

Trzeci wniosek wynika z dwóch pierwszych. Jeżeli bo­wiem państwo jest wszechwładne i jedynym dysponentem tej wszechwładzy jest wódz-dyktator, musi w praktyce obowiązywać tożsamość rządu i państwa. W takim zaś razie nie ma logicznie miejsca na krytykę rządzącej władzy i wszyscy są obowiązani do biernego posłuszeństwa.

W perspektywie dziejowej koncepcja ustrojowa totalizmu przedstawia się jako synteza antycznej formy pojmowania państwa i stepowej wielkomongolskiej idei wodza. Wojna światowa przygotowała grunt dla takiej syntezy, ponieważ zmilitaryzowała walczące narody na kilka lat, nauczyła je chodzić w ordynku i słuchać komendy.

Z punktu widzenia wszechwładnego państwa, które nie zna i nie może uznać żadnych granic dla swojej interwencji, każdy totalizm musi w logicznej konsekwencji odrzucać tradycyjne pojęcie, wolności politycznej obywatela. Od Hobbes’a poprzez Kanta do Milla i Spencera wolność ozna­czała praworządność, a więc sumę praw, przysługujących jednostce, które rozgraniczają jej sferę interesów od cu­dzych. Nawet w Rzymie republikańskim wolność była poj­mowana jako suma praw do udziału w życiu państwowym, przysługujących obywatelowi. Totalizm odwraca myśl o wolności i twierdzi, że wolność „nie jest prawem, lecz obo­wiązkiem”[3]. Wolność przestaje być sumą praw, a zaczyna być wyłącznie sumą obowiązków. Nie wszystkich jednak obowiązków, bo jednego, bardzo ważnego, obowiązku udziału w tworzeniu praw i nadzorowaniu ich stosowania, obywatel państwa totalnego nie ma i mieć nie może.

Odebrawszy jednakże prawo do udziału w tworzeniu praw i nadzorowaniu ich stosowania, totalizm nie może to­lerować tradycyjnego pojęcia wolności, jako sumy praw przysługujących jednostce. Woli więc mówić o wolności jako obowiązku, a nie jako o prawie. Pod tym względem totalizm jest więc konsekwentny.

Definicja wolności jako obowiązku, a nie sumy praw, stała się z natury rzeczy punktem wyjścia dla likwidacji urządzeń demokratycznych i nagonki na wszelki liberalizm. Nie odrzucając słowa „demokracja” i chętnie się nim po­sługując, totalizm szuka dlań nowej treści. Nowa rzekomo demokracja totalizmu ma polegać na równości szans wszystkich członków monopartii do zajęcia stanowiska, wyznaczonego im rozkazem wspólnego wodza. Indywidualność człowieka ma rzekomo nie zanikać przy takiej „demokracji”, lecz potę­gować się. Jak w wojsku żołnierz nie znika w szeregu, lecz wartość jego podnosi się skutkiem oparcia o resztę kole­gów, tak – zdaniem Mussoliniego – w życiu politycznym indywidualność żołnierza-obywatela potęguje się przez współmaszerującą masę.

Drugim, często przez totalizm używanym argumentem jest twierdzenie, że „im bardziej złożone są formy cywili­zacji, tym wydatniej zmniejsza się wolność jednostki”[4]. Argument wyraźnie naciągnięty, bo mnożenie się ilości na­kazów czy zakazów, regulujących współżycie, w miarę kom­plikowania się form cywilizacji, nie musi redukować skali swobód obywatelskich. Przykładem dzisiejsza Anglia czy Ameryka, gdzie prawo administracyjne rozszerza swój za­kres z roku na rok, ale nie dzieje się to wcale kosztem swo­bód demokratycznych, obywatelskich.

Totalizm jest koncepcją prawa politycznego, konstytu­cyjnego, a nie prawa administracyjnego. Tylko nieuk, po­zbawiony zdolności ścisłego myślenia, może mieszać jedno z drugim. W państwach zaś totalnych miesza się świado­mie, aby zamaskować zamach na zdobyte w XIX w. prawo człowieka do czynnego udziału w życiu państwowym, a więc do udziału w tworzeniu praw i nadzoru nad ich sto­sowaniem. Totalizm z reguły odbiera obywatelom to istot­ne dla nich prawo i dlatego tradycyjna definicja wolności, jako sumy praw, nie daje się godzić z totalizmem. Wolność musi być utożsamiana z posłuszeństwem. Czym się jednak taka wolność różni od niewoli?

Nawiązując wreszcie do pytania, czy totalizm jako dok­tryna jest odmianą nacjonalizmu – musimy stwierdzić, że wszystkie trzy totalizmy są zgodne w odmawianiu narodowi zwierzchnictwa, ponieważ owo zwierzchnictwo umieszczają albo w klasie społecznej, albo w państwie, albo w rasie, ja­ko najwyższych pojęciach politycznych. W oczach tota­lizmu naród jest wytworem państwa i tylko państwo może wyrażać świadomość narodu[5]. Pojęcie państwa góruje w teorii i praktyce nad pojęciem narodu, co nie wyklucza, że słowem „naród” szermuje się z równym zapałem, jak słowem „demokracja”. Jest to naturalnie oportunizm tak­tyczny, który nie cofa się i przed tak oczywistym nonsen­sem, jak głośny frazes Mussoliniego, że „jednostki i gru­py dają się jedynie pomyśleć w państwie”[6]. A co zrobimy z Robinsonem? I czy, odwrotnie, da się pomyśleć państwo bez składających się na nie jednostek?

 

ISTOTNY SENS NACJONALIZMU

 

Dzieje ducha narodowego są znacznie dłuższe od dzie­jów nacjonalizmu jako doktryny politycznej.

Pierwsze przebłyski świadomości narodowej, jako wspólnoty kulturalno-historycznej, sięgają czasów huma­nizmu. W Italii, gdzie humanizm się zrodził i wcześniej się rozwinął niż gdzie indziej, świadomość narodowa zbudziła się pomimo rozbicia na mnóstwo państw i państewek. Po­dobnie stało się później z niemiecką świadomością narodo­wą, która również zrodziła się pomimo mnóstwa zwalczających się państw. Cesarstwo rzymskie w rękach Habsbur­gów było tylko czczym tytułem, bez realnego znaczenia jako wspólna więź polityczna. Fichte właśnie w tym fakcie, że naród niemiecki zrodził się nie w łonie jednego państwa, lecz pomimo rozbicia na wielość tych państw, widział uzasadnienie dla misji narodu niemieckiego jako narodu przodującego na świecie.

Przykłady Włoch i Niemiec jaskrawo przeczą totalistycznej nauce, że narody są i mogą być tylko wytworem państw.

Patrząc z lotu ptaka dostrzegamy zarazem, że rozwój du­cha narodowego odbywał się równolegle do rozwoju indy­widualizmu, rozumiejąc przez to wzrost znaczenia osobowości człowieka jako podmiotu życia publicznego. Na wskrzeszenie znaczenia jednostki złożyło się wiele prądów i wypadków. Naprzód spór nominalistów z realistami w filozofii, na­stępnie humanizm, renesans sztuki i nauki, wielkie odkry­cia geograficzne i zakładanie kolonii przez bohaterskich że­glarzy – wreszcie reformacja i wojny religijne dokończyły dzieła. Człowiek-jednostka zdobył nowe stanowisko. Na pojęciu jednostki zaczyna się budowanie nowych poglą­dów. Grecki atomizm przyrodniczy Demokryta, przerzu­cony do nauki o społeczeństwie przez Epikura, odnawia się u Hobbes’a, Locke’a i francuskich encyklopedystów w nauce o kontrakcie społecznym.

Państwo zaczyna być przedstawiane jako wynik umo­wy między jednostkami, zawartej w celach utylitarnych, aby zabezpieczyć sobie porządek wewnętrzny i bezpieczeństwo zewnętrzne. Taka zaś emancypacja jednostki w teorii poli­tycznej musiała pociągnąć za sobą postulat rozumu, jako jedynego kryterium życia. Nie trudno nam dzisiaj w per­spektywie dziejowej krytykować. Niemniej jednak w tej samej perspektywie dziejowej dostrzegamy równoległość roz­woju ducha narodowego i racjonalizmu. Jedno sprzyjało dru­giemu.

Uświadomienie narodowe jest aktem psychologii człowieka-jednostki i nie może być narzucone mechanicznym naciskiem rozkazu. Świadomość narodowa rodzi się w du­szy człowieka i nie może się inaczej zrodzić. Z tego dopie­ro punktu widzenia łatwiej nam zrozumieć, dlaczego potę­gowanie się narodowej świadomości szło zawsze ręka w rę­kę z potęgowaniem się aspiracji demokratycznych. Rosną­ca bowiem rola człowieka sprzyjała rozwojowi świadomo­ści narodowej i odwrotnie.

Pięknym przykładem w naszych dziejach są „śluby Jana Kazimierza”, kiedy nasza świadomość narodowa podniosła się nagle pod naciskiem potopu szwedzkiego i skierowała się w stronę ludu, jako pożądanego współczynnika w two­rzeniu losów państwowych. Tradycję tych ślubów podjęły później czasy kościuszkowskie. Nie potrzebuję również przypominać, jak dalece unarodowienie mas ludowych i de­mokratyzacja naszego życia narodowego szły ręka w rękę poprzez XIX w., aż do odzyskania niepodległości.

Racjonalizm jako ideologia nie był jeszcze i nie mógł być ruchem narodowym. Najwyższym bowiem pojęciem, z którego dedukował, była jednostka-atom. W niej, zgod­nie z prawem natury, miała tkwić pierwotna suwerenność. Dopiero umowa społeczna tak pomyślanych jednostek-atomów cedowała pierwotną ich suwerenność na rzecz po­chodnej, wtórnej suwerenności państwa. Celem takiej umo­wy miało być stworzenie instrumentu dla zapewnienia po­rządku wewnętrznego i bezpieczeństwa zewnętrznego. Kon­cepcja państwa była wobec tego wyłącznie utylitarna. Dla pojęcia narodu nie mogło być miejsca w takim systemie myślenia. Nie było również miejsca dla jednolitej myśli ustrojowej, jeżeli idzie o formę organizacji państwowej. Na racjonalizmie opierał się zarówno absolutyzm oświecony Józefa II, jak i gilotyna Robespierre’a. Przeczyło to do­świadczeniu. Budziły się już bowiem pierwsze ruchy wy­zwoleńcze. Nie każdą formę władzy państwowej uznawali obywatele za dobrą dla siebie i zwłaszcza obca władza była negowana przez patriotów.

Racjonalizm cierpiał na sprzeczność wewnętrzną. Wy­chodził z woli suwerennych jednostek i zarazem zbyt często tolerował ignorowanie woli ludności przez absolutne mo­narchie. Racjonalizm nie przeszkodził Voltaire’owi przy­jaźnić się z Fryderykiem Wielkim lub „Semiramidą Półno­cy”, jak nazywał Katarzynę II. Na dłuższą więc metę racjo­nalizm nie mógł się utrzymać, ponieważ zbyt był oderwany od prawdy życia.

Nacjonalizm zrodził się z reakcji na jednostronność racjo­nalizmu. W Niemczech pierwszy Herder zdefiniował poję­cie narodu jako związku politycznego, odrębnego od pań­stwa. Mniej więcej równocześnie Rousseau podejmuje atak frontowy na racjonalizm. Zaczyna od głośnej obserwacji, że ludzie rodzą się wolni i mimo to wszędzie tkwią w kaj­danach. Posługuje się również koncepcją umowy społecz­nej, ulegając w tej frazeologii wpływom racjonalizmu. By­ły to jednak rzeczy powierzchowne. W gruncie rzeczy Rousseau – wbrew modnej opinii antydemokratycznych analfabetów – nie był racjonalistą. Punkt ciężkości bo­wiem jego nauki leżał w ataku na rozum jako bóstwo ów­czesnych poglądów.

Rousseau domagał się uwzględnienia uczuć człowieka i, co ważniejsze, sumienia jako regulatora współżycia. Racjo­nalizmowi przeciwstawił irracjonalizm. Sumienie pojmował jako głos Boży w duszy każdego człowieka. Nakazywał kierowanie się sumieniem i w zbioro­wej woli, w tzw. volonté générale, antycypował późniejsze pojęcie woli naro­du. W ten sposób zaś przywołał do głosu rzeczywistość prze­ciw suchej, abstrakcyjnej doktrynie racjonalizmu. Zarówno bo­wiem uczucia, jak i sumienie obywateli potęgowały wszę­dzie świadomość pokrewieństwa kulturalno-historycznego, a więc świadomość odrębności narodowej. Na arenę dziejową wydostało się w ten sposób pojęcie narodu, jako najwyższe pojęcie polityczne, detronizując abstrakcyjną jednostkę.

W spadku po racjonalizmie pozostało przekonanie, że państwo jest dla społeczeństwa, nie odwrotnie. Załamała się jednak fałszywa nauka o państwie jako instrumencie, służącym celom utylitarnym jednostki. Jako synteza zro­dził się pogląd, że państwo winno być organem narodu, który jest czymś boskim, jak mówił Fichte, a więc idealnym, ma­jącym dobro powszechne na celu. Sam Rousseau nie do­szedł jeszcze tak daleko. Wykoleił się na problemacie przeciwstawności jednostki i państwa. Zgubił się w zawiłych dowodach, że owa sprzeczność winna być pokonana przez zlanie się osobowości obywatela z jego państwem. Wy­przedził o wiele lat naukę Hegla: bądź sam państwem w sen­sie zlania absolutnego swojej woli z wolą twego państwa. Pod tym względem Rousseau, nie Hegel, może uchodzić za prekursora totalizmu, chociaż wyszedł z pseudodemokratycznej umowy społecznej.

Pionierska praca wielkiego Genewczyka zbudziła nowe­go ducha. Nie tylko jego uczniowie, ale i przeciwnicy współdziałają w dalszym niedwuznacznym formułowaniu nowego kierunku. W Ameryce Jefferson uważa państwo za organ narodu, przepowiadając narodowi amerykańskiemu przodownictwo w świecie, co zaczyna się spełniać. W czasie wielkiej rewolucji francuskiej spotykamy pierw­sze plebiscyty, czy dane terytoria chcą się złączyć z Francją, a więc antycypacja zasady samostanowienia narodów o so­bie. Fichte, w głośnych mowach do narodu niemieckiego, państwo podporządkowuje narodowi. Wilhelm Humboldt marzy o „państwie narodowym bez państwa”, gdy sponta­niczne współdziałanie wewnątrz wolnej osobowości naro­du ogarnie bez reszty maszynę przymusu, czyniąc ją zbytecz­ną. Nawet Burke w Anglii, chociaż zwalczał doktryny re­wolucji francuskiej, ograniczał w swych mowach i pismach władzę państwa, stawiając jej tamę na progu swobód oby­watelskich, wytworzonych w narodzie angielskim i dziedzi­czonych z pokolenia na pokolenie. Koniec XVIII w. i po­czątek XIX w. stanowi więc początek nowej epoki w my­śleniu i działaniu politycznym.

Zrodził się i owładnął umysłowością ludów nacjona­lizm, przeciwstawny racjonalizmowi i wysuwający na czoło pojęcie narodu, jako pojęcie nadrzędne w stosunku do państwa, które spada do roli organu woli narodowej.

Początki świadomości narodowej sięgają, jak widzieli­śmy, średniowiecza. Nacjonalizm jako doktryna polityczna zrodził się dopiero w drugiej połowie XVIII w. Jego sens istotny polegał na wysunięciu prymatu pojęcia narodu, spy­chając państwo do roli organu. Nacjonalizm narodził się jako nacjokratyzm, tzn. nadrzędność narodu w stosunku do państwa. Tutaj tkwiła cała rewolucyjność nowej doktryny. Nacjokratyzm bowiem odrzucał antyczną koncepcję suweren­nego państwa z jego pochodzeniem z woli czy łaski bogów. Odrzucał tym samym absolutyzm monarchii w stosunku do obywatela jako członka narodu. Nacjokratyzm przeciw­stawił się również racjonalizmowi z jego koncepcją suwerennej jednostki i zwierzchnictwa ludu, będącego sumą tych suwerennych jednostek. Otworzył więc szeroko bra­mę dla woli narodowej jako źródła władzy państwowej i doma­gał się poddania tej władzy pod kontrolę reprezentacji na­rodu.

W imię nacjokratyzmu rozpoczął się nie tylko ruch wy­zwoleńczy narodów ujarzmionych, ale i parcie mas w kie­runku demokratyzacji urządzeń państwowych.

Rzeczywisty bieg zdarzeń historycznych nie ułożył się jednak tak prostolinijnie. Na gruzach epoki napoleońskiej zjawiła się międzynarodówka „świętego przymierza”, któ­ra usiłowała przywrócić antyczną koncepcję państwa abso­lutnego i tępiła zarówno ruchy narodowe, jak demokra­tyczne. Mimo to w tym okresie czasu dokonało się wyzwo­lenie Grecji w Europie i zrzucenie jarzma hiszpańskiego w Ameryce Południowej. Z kolei „wiosna ludów” wywra­ca system Metternicha. Zwycięskie jednak monarchie szu­kają już kompromisu. Zaczyna się stopniowe uwzględnia­nie woli narodu w szeregu państw monarchicznych. Na Bałkanach posuwa się równocześnie naprzód proces wy­zwalania narodów; szczerze czy nieszczerze, nie zmienia to istoty rzeczy. Kompromis więc między monarchizmem i na­cjokratyzmem przybiera postać dążenia do państw narodowych z mniej lub więcej demokratycznym uwzględnieniem woli narodów.

Nacjonalizm narodził się jako koncepcja nacjokratyczna, uznająca prymat narodu przed państwem. Kompromis między monarchizmem i nacjokratyzmem, jaki milcząco dokonał się w połowie XIX w., nie był bez wpływu na sens istotny doktryny. Nacjokratyzm był przede wszystkim do­ktryną porządku wewnętrznego, ponieważ podporządko­wywał państwo zwierzchnictwu narodowemu. Od połowy XIX w. pod wpływem wspomnianego kompromisu zaciera się nacjokratyczny charakter nacjonalizmu. Zaczyna się utoż­samiać nacjonalizm z dążnością do tworzenia państw naro­dowych. Nacjonalizm wypacza się w doktrynę porządku międzynarodowego.

Imperializm szeregu państw przybiera maskę opieki nad narodami ujarzmionymi. Prusy zaczynają pracować nad rewindykacją ziem rzekomo niemieckich. Rosja uprawia „zbieranie ziem istinno-ruskich”. Wewnętrzny szowinizm sprzymierza się z zaborczością w imię nacjonalizmu własnego, kosztem cudzych interesów.

Przekształcenie się nacjokratyzmu jako doktryny wewnętrznego porządku na doktrynę porządku międzynarodowego miało skutek zasadniczy. Wyzwolone narody, zdobywając byt państwowy, bezkrytycznie przejmowały tradycyjną naukę o państwie suwerennym. Wytworzyła się sytuacja paradoksalna. W nowych państwach zjawia się gloryfikowanie swego państwa jako państwa narodowego. Antyczna koncepcja państwa dawała państwu prymat bezwzględny. Nacjonalistyczna koncepcja państwa w drugiej połowie XIX w. zaczyna ów prymat ograniczać do własnego państwa narodowego. Przed narodem stawia się państwo narodowe jako czołowe pojęcie polityczne. Nie państwo jako państwo, ale własne państwo narodowe staje się pojęciem nadrzędnym. W ten sposób antyczny uniwersalizm w pojmowaniu państwa, a więc uważanie państwa za coś danego ponad głową człowieka, wrócił na arenę w postaci zwężonej co do zakresu, ale nie zmienionej w treści. Nacjonalizm przestał być nacjokratyzmem. I dopiero wojna światowa wskrzesiła pierwiastki myśli nacjokratycznej.

Wilson nawiązał do myśli Mazziniego z 1851 r., aby w traktatach międzynarodowych pojęcie państwa zastąpić pojęciem narodu. Liga miała być ligą narodów, nie państw. Pod koniec 1917 r. państwa sprzymierzone uznają Czecho­słowację i Polskę jako narody mające prawo do niepod­ległości. W tych traktatach zrealizowała się myśl roman­tyczna Mazziniego. Nie wygrał jednak sprawy Wilson na kongresie wersalskim. Liga stała się ligą państw, nie naro­dów. Zwyciężyła reakcja starej szkoły. Dzisiaj zaś między­narodówka państw totalnych żywo przypomina międzyna­rodówkę „świętego przymierza”. Historia się jednak po­wtórzy. Któż bowiem zdoła strumień powstrzymać w bie­gu?

Nacjokratyczna forma nacjonalizmu jest takim stru­mieniem, bo domaga się pierwszeństwa narodu przed pań­stwem, co w perspektywie dziejowej jest duchem i zada­niem czasów nowożytnych.

 

TOTALIZM NIE JEST NACJONALIZMEM

 

Rozbiór doktryn ujawnił, że dla trzech czołowych, oryginalnych totalizmów najwyższe pojęcia polityczne, z któ­rych dedukują swoje zasady i metody, stanowią: klasa spo­łeczna, państwo jako państwo oraz rasa. Pomijając Sowiety z ich doktryną dyktatury proletariatu – co z góry wy­klucza wszelką formę nacjonalizmu – nawet Włochy i Niemcy budują swoje ustroje bez pojęcia narodu jako kamienia węgielnego. Pozornie przeczy temu frazeologia agitacyjna, szermująca dobrem narodu przy każdej sposob­ności. Praktyka jednak mówi co innego. Wszystkie trzy totalizmy         budują na monopartii, wykluczając tym samym zwierzchnictwo czy wolę narodu jako narodu. Klasycznie wyraził się Hitler w jednej z mów kongresowych w Norym­berdze: „Partei befielt dem Staat” – partia rozkazuje państwu. Rozkazuje przez swego wodza-dyktatora. Stąd glory­fikacja wodza i gloryfikacja państwa zbiegają się razem.

Nie może być wobec tego wątpliwości, że fatalizm jako kierunek polityczny nie jest nacjonalizmem w historycznym, a więc nacjokratycznym tego słowa znaczeniu. Idea nadrzęd­ności narodu nad państwem nie godzi się ani z teorią, ani z praktyką totalizmu. Natomiast istnieje wyraźne pokrewieństwo totalizmu z wykolejoną formą nacjonalizmu z drugiej po­łowy XIX w., jeżeli idzie o Niemcy i Włochy. Ów pseudonacjonalizm był połączeniem szowinizmu wewnętrznego w stosunku do mniejszości narodowych oraz imperializmu na ze­wnątrz pod hasłem „zbierania ziem” zamieszkałych przez pobratymców narodowych. Była to doktryna nadrzędności państwa narodowego w stosunku do narodu. Dzisiejszy totalizm Włoch i Niemiec wykazuje analogiczne rysy. W we­wnętrznej polityce narodowościowej jest skrajnie szowini­styczny. Na zewnątrz uprawia rewindykacje, a więc jest im­perializmem w stylu Bismarcka czy Rosji przedwojennej. Szczególny zaś dynamizm wynika z wyjątkowo silnego na­pięcia nastrojów społeczeństwa, któremu skrzydeł dodają zręcznie dobrane ideały, jak wskrzeszenie rzymskiego im­perium lub przodownictwo rasy germańskiej w świecie.

Totalizm jest, jak widzimy, ruchem antynacjokratycznym. Nie jest więc ruchem naprzód, ponieważ nie uznaje prymatu narodu przed państwem, co stanowi zadanie cza­sów nowożytnych w perspektywie dziejowej. Nie będąc ru­chem naprzód jest ruchem wstecz, nawraca do form histo­rycznie już wypróbowanych i na dłuższą metę bezpłodnych. Doraźne efekty i sukcesy osiąga nie tyle system jako system, ale wyjątkowo silne i utalentowane jednostki, które spra­wują dyktaturę. Nie jest więc rzeczą przypadku, że państwa totalne, pomijając Sowiety, z reguły kierują wzrok ku średniowieczu, przeskakując dorobek ideowy czasów nowożyt­nych. I właśnie dlatego, że jest ruchem wstecz, totalizm nie rozwiąże wielkich problematów czasu nowożytnego, bo ich nie widzi, nie rozumie.

Wcześniej lub później musi wrócić na arenę nacjokratyczna forma nacjonalizmu, ponieważ taki jest duch naszej epoki historycznej i takie przeznaczenie ludzkości. Nie sta­nie się tak tylko wówczas, jeżeli totalistyczni podpalacze świata – bez względu na barwę ich koszul – sprowadzą ogólną katastrofę, w której załamie się cywilizacja łacińska białego człowieka, pęknie synteza krzyża i rzymskiego pra­wa, a człowiek zapomni prometejskich przeznaczeń i stanie się znowu niewolnikiem własnego stada.


III.

Totalizm czy demokracja?

 

Wydobycie na światło dzienne, że totalizm nie jest ruchem nacjonalistycznym w historycznym tego słowa znaczeniu, zdaje się przesądzać poprzednio postawione pytanie: co lepiej sprzyja rozwojowi mocy narodu, jako źródła mocy państwa – totalizm czy demokracja? Jeżeli bowiem totalizm nie uznaje prymatu narodu przed państwem i przeciwstawia mu prymat państwa przed narodem – trudno sobie wyobrazić, że totalizm lepiej od demokracji będzie potęgować w masach ich świadomość oraz moralność narodową.

Zastrzegam się z miejsca, aby uniknąć nieporozumień, że idzie o wyniki wychowawcze na dłuższą metę. Doraźne bo­wiem wyniki na względnie krótki dystans totalizm osiąga i może osiągnąć, ponieważ pod hasłem interesów narodo­wych wiąże wewnętrzny szowinizm z imperializmem na ze­wnątrz i pociąga w ten sposób za sobą szerokie warstwy społeczeństwa.

Zagadnienie jest tak ważne, że wymaga dodatkowego zbadania.

Zastanawiając się nad genezą narodu, każdy musi stwier­dzić niedostateczność takich znamion, jak wspólność języ­ka i tradycji państwowej dla zrozumienia istoty narodu.

Istnieją bowiem różne narody, chociaż posługują się wspól­nym językiem. Przykłady dają nam Francja i Belgia, Anglia i Ameryka, Portugalia i Brazylia, Hiszpania i chociażby Argentyna, nie mówiąc o innych. Szczególnie dobitny przy­kład daje trójjęzyczny, obecnie nawet czterojęzyczny, na­ród szwajcarski. Nie mniej łatwo odparować pogląd, że wspólność bytu państwowego przez dłuższy okres dziejów stwarza narody i że naród inaczej powstać nie może, jak twierdzi np. Mussolini. Cytowałem już przykłady Włoch i Niemiec, gdzie świadomość narodowa zbudziła się i roz­rosła się bez takiej wspólnoty państwowej i pomimo rozbicia na wielość państw i państewek. Mamy raczej przykłady odwrotne, że właśnie w łonie wspólnoty państwowej zro­dziły się różne narody. Tak powstały wszystkie narody ame­rykańskie, które – mimo wspólności języka i wiekowej wspólnoty państwowej z metropoliami – z bronią w ręku walczyły o własną niepodległość.

Kryteria obiektywne, jak wspólność pochodzenia, języ­ka i tradycji państwowej, chociaż najczęściej wiążą się z po­wstaniem narodu, nie są wystarczające dla wyjaśnienia jego istoty. Punkt ciężkości leży nie w kryteriach obiektywnych, lecz subiektywnych, a więc: 1) w zbu­dzeniu się świado­mości wspólnoty narodowej jako pojęcia, 2) w narodzi­nach poczucia powinności działania dla dobra własnego na­rodu, czyli w kryterium etyczno-społecznym. Zarówno zaś narodziny pojęcia własnego narodu na gruncie kryteriów obiektywnych, różnych dla różnych narodów, jak i zbu­dzenie się poczucia obowiązku wiernej służby, stanowią sprawy indywidualne, osobowe, a nie pozaosobowe. Narodu nie można więc pojmować uniwersalistycznie jako ca­łości, danej z natury i mającej prymat logiczny przed jednostką.

Nie tylko fakt, że narody stanowią najwyższą, a tym sa­mym najmłodszą historycznie formę uspołecznienia, prze­mawia przeciw uniwersalizmowi w pojmowaniu narodu, skoro człowiek uspołeczniony żył i działał dziesiątki stuleci przed narodzinami narodów. Rozstrzygające znaczenie ma przede wszystkim zjawisko, że naród budzi się do życia jako forma pojęciowa uświadomienia jednostek i sprzęga się równocześnie z samowiedzą etyczną, z poczuciem obowiązku służenia dobru wspólnemu. I jedno, i drugie jest sprawą duchową, sprawą twórczą osobowości ludzkiej, sprawą indywidualną. Wobec tego zaś również pierwszeństwo interesu narodowego przed interesem jednostki nie jest i nie może być czymś da­nym przez naturę jako rzecz gotowa, narzucająca się z góry i ogarniająca człowieka od zewnątrz, bez względu na jego indywidualną świadomość.

Prymat interesu narodowego rodzi się, jak sam naród, przez akt poznania i z wolnej woli człowieka. Naród bo­wiem jest zrzeszeniem dobrowolnym, a nie, jak państwo, przy­musowym. Zrzeszenie zaś dobrowolne nie może być czymś danym z góry ponad głową jednostki i niezależnie od jej woli. Dla uniwersalizmu więc jako metody myślenia nie ma w tym wypadku miejsca.

Uniwersalizm wywodzi się z ontologicznej tezy Arysto­telesa, że całość idzie przed jej częścią składową, będącą czymś pochodnym, dedukowanym z tej całości. W zastoso­waniu np. do państwa uniwersalizm dowodzi, że państwo, jako całość społeczna, jest czymś danym, absolutnym, a jed­nostka, jako część składowa, jest czymś pochodnym, de­dukowanym z tej nadrzędnej całości. Jako teoretyk, tak ro­zumuje np. głośny Othmar Spann. Jako praktyk, nie ina­czej przedstawia sprawę Mussolini. Można jeszcze dysputować, czy taka metoda da się utrzymać w odniesieniu do państwa, które jest odwieczną formą bytu politycznego. W odniesieniu jednak do narodu, jako najmłodszej historycznie formy uspołecznienia, byłaby oczywistym absurdem. I dlatego dla rozjaśnienia istoty narodu nadaje się tylko mo­ja[7] metoda kombinowana, będąca syntezą indywidualizmu z uniwersalizmem, ponieważ:

zgodnie z uniwersalizmem uznaje prymat moralny inte­resów narodu przed interesami jednostki,

a równocześnie – ze względu na prymat logiczno-genetyczny tej jednostki przed narodem – nie zatraca indywi­dualizmu i nie prowadzi do gaszenia „iskry Bożej” w czło­wieku jako twórczym podmiocie dziejów.

W świetle tak przedstawionej istoty narodu staje się już całkiem oczywistym, dlaczego początki uświadomienia na­rodowego sięgają humanizmu i renesansu. Naprzód musiał się zjawić indywidualizm, jako metoda myślenia politycz­nego, zanim jednostka mogła się zdobyć na akt samookreślenia narodowego i, co ważniejsze, mieć poczucie swojego prawa moralnego do takiego samookreślenia. Indywidua­lizm zaś był wynikiem humanizmu, renesansu i szeregu oko­liczności historycznych, o których poprzednio wspomnia­łem. Nie był to więc przypadek, że indywidualizm stał się przesłanką dla świadomości narodowej. Był to proces natural­ny, logiczny.

Wyzwolona w myśli politycznej jednostka torowała drogę dla samookreślenia się narodowego, co z kolei potęgowało rolę osobowości człowieka jako podmiotu politycznego.

Nie mniej oczywistym w świetle socjologicznej istoty narodu staje się związek świadomości narodowej z demokracją. Jak widzieliśmy, samookreślenie się narodowe człowieka, a więc akt spontanicznej i autonomicznej twórczości duchowej, sprzęga się z poczuciem obowiązku służenia interesom całości, służenia z własnej woli. W akcie uświadomienia narodowego tkwi czynny stosunek jednostki do życia zbiorowego, nie bierny. Jednostka narodowo uświadomiona odczuwa autonomiczny pęd do udziału w tworzeniu historii, a zarazem w tworzeniu wspólnych praw i stosowaniu ich w życiu. Tutaj właśnie odnajdujemy psychologiczne przesłanki dla dążeń demokratycznych.

Nie idzie o konkretne formy ustrojowe demokracji, które mogą być różne. Idzie o samą zasadę ustroju, opartego na powszechnym udziale obywateli w tworzeniu wspólnych lo­sów, w tworzeniu praw i sposobie stosowania ich w prak­tyce tak, aby wynikało zeń dobro ogólne.

Demokracja jest ustrojem, który rozszerza na ogół odpowiedzialność obywateli za bieg spraw politycznych. Wła­dza państwowa jest w tych warunkach delegacją kompetencji, a nie może być przywilejem czy własnością osób, tę władzę sprawujących. Nie formy techniczno-organizacyjne głosowania i nawet nie kwestia republiki czy monarchii stanowią istotę demokracji. Punkt ciężkości leży w zasadzie równości moralnej wszystkich członków społeczeństwa narodowego do udziału w życiu publicznym i wspólnej odpowiedzialności za wspólność losu na przyszłość. I dlatego właśnie nie było rzeczą przypadku, że nacjonalizm i demokracja za­częły iść ręka w rękę na szlakach nowożytnej historii. Były to i pozostały dwie siostry bliźniacze.

Pierwotny nacjonalizm, który nazywam nacjokratyzmem, głosił nadrzędność narodu nad państwem. Wobec tego z siłą logicznej konieczności musiał również domagać się kontroli nad władzą państwową; nie tylko kontroli, ale i realnej odpowiedzialności przed reprezentacją narodu, skoro państwo jest tego narodu organem.

Renesans indywidualizmu stworzył warunki dla zbu­dzenia się świadomości narodowej. Natomiast świadomość narodowa stworzyła warunki dla renesansu dążeń demokratycznych. W nacjokratycznej formie nacjonalizmu ludzkość znalazła pełną syntezę. Przez rozwój bowiem urządzeń de­mokratycznych i pełny udział członków narodu w życiu publicznym podnosi się wychowanie narodowe, krzepną cno­ty obywatelskie. Pozwala to stopniowo doskonalić urządzenia demokratyczne w imię interesu publicznego. Obowiązek jest coraz powszechniej spełniany nie tyle na rozkaz, ile z we­wnętrznego, autonomicznego przekonania. Władza wspiera się nie tylko na pałce policyjnej, ale przede wszystkim na ży­wej moralności narodowej.

Społeczeństwo nie jest wówczas biernym stadem, które beczy na komendę „jednolitego” kierownictwa z góry.

Naturalną formą ustrojową nacjokratyzmu była i może być tylko demokracja. Bez powszechnego bowiem udziału członków narodu w życiu publicznym nie może upowszech­niać się poczucie narodowe w masach społeczeństwa. Bez ta­kiego zaś upowszechnienia nie może pogłębiać się moc na­rodu, która jest najistotniejszym źródłem mocy państwa.

Totalizm jest, jak wiemy, antydemokratyczny. Nie mo­że być inny, bo to wynika z jego doktryny, która wiąże antyczną koncepcję wszechwładnego państwa z wielkomongolską koncepcją wszechwładnego wodza. Będąc zaś anty­demokratycznym, totalizm musi być tym samym antynacjonalistyczny, w historycznym, a więc nacjokratycznym tego słowa znaczeniu. Czy więc wobec tego może totalizm lepiej od demokracji sprzyjać rozwojowi mocy narodu? Czy samo pytanie nie jest już zarazem odpowiedzią, skoro totalizm wyklucza demokrację, która jest naturalną formą ustrojową prawdziwego nacjonalizmu?

Naród jest najmłodszym dzieckiem historii. Naród jest zrzeszeniem dobrowolnym, które powstaje przez samookreślenie się jednostek i przez ich poczucie obowiązku wiernej służby w imię interesów całości. Kto poznał siebie samego jako syna swego narodu, ten równocześnie czuje w sobie pęd do udziału w tworzeniu wspólnej z resztą na­rodu historii i do ponoszenia wspólnej za tę historię odpo­wiedzialności. Istotą narodu jest więź autonomiczna, indy­widualna samowiedza przynależności i nie mniej indywidu­alna moralność narodowa, nakazująca służbę publiczną z własnego popędu, a nie pod przymusem. Demokracja otwie­ra pole dla powszechnego udziału w tworzeniu wspólnego losu. Przez powszechny udział rozszerza się świadomość narodowa na masy i pogłębia się moralność narodowa tych mas. Rozwój więc narodu, jego hartowanie się i krzepnięcie opierają się na więzi autonomicznej, a nie na mechanicznej uległości, która cechuje stada, rządzone[8] wszechwładnym rozkazem.

Rozrost narodu i natężenie jego sił zależą i muszą zale­żeć od takich warunków ustrojowych, które sprzyjają ro­dzeniu się więzi autonomicznej. Inaczej zaś niż indywidual­nie więź autonomiczna począć się nie może. Demokracja jest więc jedyną formą naturalną dla pełnego życia narodu. Jest nią nie tylko dla nacjonalizmu jako doktryny, ale przede wszystkim dla samego narodu jako narodu.

Totalizm postępuje wprost przeciwnie. Lekceważy więź autonomiczną, która stanowi istotę narodu. Przeciwstawia jej więź heteronomiczną, a więc narzuca wszystkim chodze­nie w jednym ordynku, mechanicznie wszystko i wszystkich podporządkowuje dyrektywom z góry, z centrum wszechładzy państwa, sprawowanej przez wszechwładnego wodza. Zamiast zwiększać możliwości dla spontanicznej, auto­nomicznej działalności obywateli, ilość takich możliwości kurczy. Nie szanuje ludzkiej osobowości i tępi urządzenia de­mokratyczne. Przerost więc heteronomii jest zasadniczą cechą każdego totalizmu, bez względu na kolor sztandarów czy ko­szul. Przez to zaś totalizm hamuje autonomiczny proces rozrastania się narodu jako zrzeszenia dobrowolnego obywateli, świa­domych swego pobratymstwa narodowego i moralnie co­raz głębiej zdecydowanych do podporządkowywania inte­resów osobistych interesowi własnego narodu. Jedność spo­łeczeństwa w państwie totalnym może być wobec tego tyl­ko wymuszona, mechaniczna, sztuczna, z czasem coraz bar­dziej pozorna.

Główne nasze pytanie jest rozstrzygnięte. Totalizm nie tylko nie jest ruchem nacjonalistycznym, chociaż za taki stara się uchodzić, ale, co ważniejsze, gorzej niż demokracja sprzyja rozwojowi mocy narodu. Niech nas nie łudzą przej­ściowe pozory, skazane na krótki żywot – krótki w per­spektywie historycznej, a nie jednego pokolenia. Bądźmy jednak zarazem sprawiedliwi i nie chowajmy głowy w pia­sek. Totalizm, mimo antynacjonalistycznego charakteru, może osiągać zdumiewające wyniki.

Patriotyzm jako patriotyzm jest starszy od patriotyzmu narodowego. Przerost heteronomii cechował wszystkie państwa starożytne i całe średniowiecze aż do wielkiej rewo­lucji francuskiej. Patriotyzm różnych społeczeństw miewał piękne, nieraz bohaterskie karty, pomimo heteronomicznego absolutyzmu jako metody rządzenia. Z tego punktu wi­dzenia i współczesny totalizm może rozwijać niezwykłą dy­namikę polityczną. Mimo to jednak pozostanie na kartach historii jako heroiczna próba retrogresji dziejowej. Nie sprzyja bowiem i nie może sprzyjać autonomicznemu procesowi rozrastania się narodowego, gdy tymczasem czasy nowo­żytne zrodziły się jako epoka narodów i z tej drogi nikt już dziejowej ewolucji cofnąć trwale nie potrafi. Chyba że totalizm doprowadzi do ogólnej pożogi. Wówczas jednak nie tylko nacjonalizm nowożytny, ale i retrogresywne próby totalizmu zginą wspólnie w ogólnej katastrofie. Załamie się bowiem cywilizacja łacińska, cywilizacja białego człowieka, skończy się rola przewodnia Europy, zbudowanej na syn­tezie krzyża i rzymskiego prawa.

Przed zakończeniem muszę jeszcze w tym miejscu do­tknąć jednego zagadnienia drażliwego, aż nadto często dys­kutowanego.

Z nadrzędności narodu nad państwem, stanowiącej za­sadę nacjokratycznej demokracji, zdaje się wynikać ko­nieczność wysuwania interesu narodowego przed czy po­nad interesem państwa. Czy tak jest naprawdę? Czy takie postawienie sprawy ma w ogóle sens? W ciągłych sporach na ten temat można wyodrębnić cztery grupy poglądów. Jedni głoszą prymat interesów narodu. Drudzy wypowia­dają się za prymatem interesów państwa. Inni znowu do­wodzą, że nie ma różnicy między jednym i drugim. Istnie­je również pogląd czwarty, że każdy interes państwa jest równoznaczny z interesem narodu, ale nie odwrotnie[9]. Już sam fakt, że ścierają się ze sobą aż cztery grupy poglądów, nakazuje podejrzliwość i ostrożność w wyborze ostateczne­go zdania.

Źródłem bałamuctwa jest w pierwszej linii pojmowanie interesu w sposób abstrakcyjny, oderwany od rzeczywisto­ści. W realnym życiu nie ma interesu jako interesu. Mamy zawsze do czynienia z konkretnym interesem danego naro­du czy państwa i w danej chwili. Każdy zaś interes kon­kretny – a innego nie ma – przedstawia się jako idea ja­kiegoś celu czy zamierzenia, wysuwanego w potocznym działaniu politycznym. Pojęcie interesu jest pojęciem teleologicznym, tzn. wskazuje na jakiś cel dążeń. Dotyczy więc nie istniejącego faktu, lecz faktu, który dopiero winien się zrodzić w wyniku celowego postępowania. Pod tym zaś względem spór jest zawsze możliwy, ponieważ dotyczy przewidywanych skutków proponowanego działania. Dopiero praktyka, urzeczywistnienie zamierzonego celu, pozwala sprawdzić, kto miał słuszność.

Czy ktoś będzie popierać swoją propozycję w imię pierwszeństwa interesu narodu, czy odwrotnie, spór nie może być rozstrzygnięty, dopóki realizacja zamierzeń nie wypowie decydującego słowa. Przed takim rozstrzygnięciem jałowość i bałamutność sporu jest oczywista. Z chwilą zaś gdy życie wyda wyrok, tzn. okaże się bezsporna korzyść dla ogółu, interes narodu zlewa się post factum z interesem pań­stwa. Co bowiem ujawni się w doświadczeniu jako bez­sporna, oczywista korzyść, będzie tą korzyścią zarówno dla narodu, jak dla jego państwa. Podobnie szkoda czy strata, wynikła z realizacji jakiegoś celu, dotyczy równocześnie na­rodu i jego państwa. Korzyści więc czy szkody są w tym wypadku zawsze odwracalne – dotyczą obu form uspo­łecznienia.

Interesy narodu i państwa są w pełni odwracalne i nie ma ich rozbieżności, jeżeli idzie o interesy zrealizowane. Nie ma zaś takiej odwracalności i być nie może, jeżeli idzie o interesy pro futuro proponowane, a więc dopiero zamierzo­ne. W tym wypadku spór jest zawsze możliwy i ante fac­tum nie może być rozstrzygnięty. Post factum zaś spór sam wygasa. Wymowa bowiem oczywistych już strat czy ko­rzyści jest bezapelacyjna.

Sens naukowo-polityczny może mieć tylko pytanie, czy dany system rządzenia w danej epoce i w danym państwie odpowiada żywotnemu interesowi narodu, tzn. ułatwia, względnie utrudnia rozwój mocy narodu, jako najistotniejszego, bo trwałego źródła mocy państwa. Sposób urządzenia i dzia­łania maszyny państwowej nie jest i nie może być obojętny z punktu widzenia nadrzędności narodu, który jest właści­cielem i gospodarzem swego państwa, jako organu wyko­nawczego na szlakach bytu historycznego. Tak postawione zagadnienie jest uzasadnione zarówno teoretycznie, jak praktycznie. Idzie o taki czy inny system rządu, system two­rzenia praw, system ich stosowania, system odpowiedzial­ności władzy wykonawczej. Na przykładzie totalizmu i de­mokracji sprawdziliśmy poprzednio realność zagadnienia. Nie wchodząc więc w dalsze szczegóły, możemy już śmiało powtórzyć uzyskany wniosek:

Nie totalizm, lecz demokracja przedstawia niezbędną, naturalną formę ustrojową dla rozwoju narodowego i dla nacjonalizmu w jego nacjokratycznym, a więc historycznie uzasadnionym znaczeniu. Z tego zaś wynika odpowiedź ostateczna w zastosowaniu do naszej rzeczywistości: dla Polski totalizm przedstawia śmiertelne niebezpieczeństwo, ponieważ hamuje rozwój więzi autonomicznej, która stano­wi istotę narodu i przez to musi opóźniać spajanie mas ludowych z narodem. Tym samym musi opóźniać rozrost mocy narodowej, bez której jako państwo nie możemy stać się praw­dziwym mocarstwem.

Na zakończenie jeszcze kilka słów o uniwersalizmie, ja­ko modnej dzisiaj metodzie myślenia politycznego. Uni­wersalizm, jak widzieliśmy, stawia logicznie całość przed jej częścią składową. W zastosowaniu do państwa nadaje mu wartość absolutną rzeczy danej z natury i człowieka ska­zuje na całkowite podporządkowanie. Jest to stanowisko teoretyczne, a więc wyrozumowana doktryna. Tak pojęty uniwersalizm jest stanowiskiem racjonalistycznym, oderwanym od psychicznej autonomii człowieka. Czy nie większą i nie bliższą prawdy życiowej wartość ma stanowisko nacjokratyczne, które prymat całości społecznej przed człowiekiem gruntuje korzeniami w duszy obywatela? Czy autonomicz­ne uznanie prymatu interesów własnego narodu i państwa przed sobkostwem jednostek czy grup nie przedstawia większej i trwalszej wartości moralnej? Czy może z demo­kracją konkurować pod tym względem totalizm, który sto­suje heterogeniczną metodę przymusu i zamyka oczy na istotny stan duszy człowieka?

Nacjokratyzm wyznaje uniwersalizm woluntarystyczny, tkwiący korzeniami w autonomicznej decyzji człowieka-obywatela. Totalizm jest dzieckiem uniwersalizmu racjona­listycznego. Wyższość pierwszego jest bezsporna w perspek­tywie dziejowej, bo zawsze i wszędzie żywe, twórcze siły człowieka ostatecznie brały i nadal brać będą górę nad sza­blonem, nad mechanicznie rządzonym stadem. Inaczej na dłuższą metę być nie może, bo przeznaczeniem ludzkości jest stopniowe wyzwalanie człowieka z prymitywnego ujarz­mienia.

 

IV.

Niespełnione zadanie demokracji.

 

Czasy nowożytne stąpiły na ziemię jako epoka narodów. Świadomość tego faktu stała się główną przesłanką nacjo­nalizmu, który w narodach widzi czołowe pojęcie polityczne, narodom przyznaje nadrzędność w stosunku do państwa. Nacjonalizm tak pojęty jest duchem czasów nowożytnych.

Totalizm usiłuje cofnąć koła historii. Nieświadomie lub świadomie pracuje na szkodę nacjonalizmu, ponieważ jest wrogiem urządzeń demokratycznych, które stanowią natu­ralną formę ustrojową narodów jako narodów. Czy z tego wynika a contrario, że demokracja lepiej rozwiązuje na­czelne zadanie czasów nowożytnych? Czy dotychczasowe ustroje demokratyczne zdołały już zapewnić narodom ich nadrzędność w stosunku do państwa?

Naturalną formą ustrojową dla narodu i nacjonalizmu jest, jak widzieliśmy, demokracja – ściślej mówiąc, de­mokracja parlamentarna. Jest to wniosek teoretyczny, któ­ry znajduje niezbite poparcie w doświadczeniu historycz­nym. Mam na myśli wiek ubiegły. Właśnie w XIX w. od­bywał się ów proces równoległego i równoczesnego współ­działania demokracji i unaradawiania mas ludowych. Jedno sprzyjało drugiemu, wzajemnie się uzupełniając i potęgując. Jak zaś wygląda w skrócie bilans tej ewolucji?

Szary człowiek uzyskał równość wobec prawa. W życiu gospodarczym otwarto wolne pole dla inicjatywy prywat­nej na zasadzie równości szans. Wprowadzono obowiązek nauczania, upowszechniając oświatę. Robotnik znalazł ochronę swych sił i pozycji prawnej. Wciągnięto masy do samorzą­du i przez udział w głosowaniu do ciał publicznych podnie­siono wychowanie obywatelskie. Zaczęto wprawiać masy lu­dowe w poczuciu współodpowiedzialności za losy narodu i pań­stwa. Zdemokratyzowano obronę narodową przez powszech­ną powinność służby wojskowej, która przestała być przywile­jem możnych lub rzemiosłem zaciężnych. Dokonało się una­rodowienie armii przez jej zdemokratyzowanie w imię równej i powszechnej powinności.

Nie było i nie może być stulecia, wolnego od wad i błę­dów. Nie brak ich było i w XIX w. Niemniej jednak pozo­staje faktem niezbitym, że ów XIX w. stał się wiekiem re­kordowym, jeżeli idzie o tempo rozwoju i osiągnięte wyniki. Postęp produkcji, wynalazki techniczne, opanowanie tere­nów kolonialnych, rozkwit nauki, sztuki, filozofii, poezji, podniesienie godności człowieka i zdobycie przodującego stanowiska w świecie zawdzięcza Europa nowej energii, któ­ra jak wulkan utajony wystrzeliła z łona mas ludowych. Nie obeszło się naturalnie bez kosztów, strat i błędów, ale inaczej nigdy nie będzie. Doskonałość jest przywilejem aniołów, nie ludzi. Postęp nigdy nie jest bezkarny, bez ofiar czy zaniedbań w dziedzinach nim nie objętych lub chwilowo zaniedbanych.

Łatwo jest krytykować wiek ubiegły, ale nieuk tylko może ignorować rekordowy dorobek XIX w., osiągnięty właśnie dzięki współdziałaniu demokratyzacji i unarodo­wienia mas ludowych.

Próbę ogniową przeszły zdobycze demokracji i nacjo­nalizmu podczas wojny światowej. Egzamin wytrzymałości moralnej zdały najlepiej państwa najbardziej demokratycz­ne, jak Belgia, Francja i Anglia. Słabsze przygotowaniem technicznym i w do­dat­ku zaskoczone znienacka, okazały się silniejsze od napastnika.

Na mniejszą skalę sprawdziła się wyższość państw de­mokratycznych podczas ubiegłego niebywałego kryzysu. Pomijając Francję, gdzie równoczesny kryzys polityczny po­krzyżował szansę walki z depresją – najlepsze wyniki osiągnęły państwa skandynawskie, Belgia, Holandia, Anglia i Ameryka. Szczególnie Szwecja i Anglia mogą służyć przykładem. Metody szwedzkie interesują dzisiaj nawet te­orię ekonomii. Sukces angielski jest bezsporny. Nie zasto­sowano metod wojennych w czasie pokoju, jak w państ­wach totalnych. Posługiwano się metodami normalnej pracy. Mimo to Anglia może zapisać na swoje dobro rekord światowy. Kto wątpi, niech porówna cyfry[10] w poniższej tabeli, obrazującej wyniki demokratycznej Anglii i total­nych Niemiec:

                                                                                                  Anglia                                            Niemcy

1929=100                                                                  1932                1937                      1932                1937

Produkcja przemysłowa                          83,4          122,7                 53,3          116,9[11]

Wydobycie węgla łącznie z lignitem       81,3            93,9                 67,3          109,2

Produkcja energii elektr.                        118,8          222,5                 76,7          149,0[12]

Produkcja stali                                         54,7          119,2                 35,5          118,3

Produkcja samochodów                          97,4          212,6                 27,7          189,9[13]

Import mniej reeksport                            58,6            85,8                 34,7            41,7

Eksport wyrobów kraj.                            50,0            71,5                 42,5            43,8

Zatrudnienie                                            91,4          112,4                 70,0          103,0

Realne place                                          109,4          110,9               104,3            97,9[14]

 

Wymowa cyfr jest bezapelacyjna. Wyniki angielskie są w dodatku osiągnięte przy podniesieniu stopy życiowej społeczeństwa, gdy Niemcy okupiły swój postęp obniżeniem tej stopy. Anglia nie zapłaciła za swój postęp pauperyzacją ludzi pracy.

Niezdawanie sobie sprawy z wyższości państw demokra­tycznych wypływa zwykle stąd, że demokracja ma hałaśli­we metody parlamentarne, robiące wrażenie ciągłych roz­terek i rozbicia. Jest to jednak tylko piana na grzbiecie głę­bokiej fali. Nie według piany powierzchownej należy sądzić, lecz sięgać do dna. Gdzie bowiem nie ma walki publicznej stronnictw, tam zaczyna się walka podziemna różnych ko­terii i klik. Z deszczu wpadamy wówczas pod wiadro wody. Jeżeli zaś starcia osobiste na arenie parlamentarnej rażą nas jako zły obyczaj, to czy nie są stokroć gorsze samosądy ordynarne w państwach totalnych?

Rzeź nocy 30 czerwca 1934 r. w Niemczech nie jest za­chęcająca jako przykład „postępu”. Procesy i egzekucje so­wieckie również nie przynoszą zaszczytu totalizmowi. Nie­mniej są ujmą dla cywilizacji białego człowieka napady „nieznanych sprawców”, dokonywane gromadnie na bez­bronnych i tuszowane przez organy bezpieczeństwa i spra­wiedliwości. Gdy Ameryka tępi resztki zwyczajowego linczu w stosunku do Murzynów, w Europie niektóre pań­stwa stały się terenem linczu w stosunku do obywateli innych przekonań. Nie brak wypadków, że i honor munduru ofi­cerskiego nagina się zbyt łatwo w tym kierunku.

Nie mam zamiaru rozwijania dyskusji na gruncie spraw, jak powyższe, drugorzędnych i wtórnych. Dotknąłem ich zaledwie, aby uniknąć zarzutu, że całkowicie ignoruję zja­wiska, które nie są obojętne dla moralności publicznej. Wracam natomiast do rzeczy głównej: czy i jak demokracja rozwiązała zagadnienie stosunku między narodem i państwem?

Dualizm pojęciowy narodu i państwa cechuje świado­mość polityczną czasów nowożytnych. Człowiek współcze­sny tkwi w swoim narodzie i państwie, jako dwóch szczy­towych formach uspołecznienia. Wyższość zaś narodu, ja­ko związku dobrowolnego, w stosunku do państwa, jako związku przymusowego, jest tak oczywista, że duchem cza­sów nowożytnych musi być dążenie do zapewnienia narodom ich nadrzędności w stosunku do właściwych im państw. Jak to jednak załatwić w praktyce konstytucyjnej?

Realność powyższego problematu uwidocznia się nawet w państwach totalnych, chociaż totalizm nie uznaje stano­wiska nacjokratycznego i w logicznej konsekwencji musi odrzucać demokrację jako formę ustrojową.

W Rosji sowieckiej głową państwa jest Stalin, ale wła­da maszyną państwową Stalin jako głowa partii komuni­stycznej. Nie ma tam w użyciu terminologii nacjonalistycz­nej, ale problemat dualizmu państwa i narodu mimo to wy­ziera spod czerwonej maski. W Niemczech Hitler jest za­równo głową państwa jak i monopartii, która „befielt dem Staat”, rozkazuje państwu. Partia jako rzekome uosobienie narodu ma stanowisko nadrzędne, skoro „rozkazuje pań­stwu”. Hitler jako głowa partii-narodu jest władzą nad­rzędną dla Hitlera jako głowy państwa. Dualizm jest wy­raźny, nie – jak w Rosji – zamaskowany. W Italii sy­tuacja wygląda jeszcze inaczej. Głową państwa jest król, ale Mussolini jest jako wódz głową monopartii, utożsamianej z narodem. Nie głowa państwa, lecz głowa partii-narodu sprawuje istotną, dyktatorską władzę. Zaś Wielka Rada Fa­szystowska ma prawo ratyfikowania następstwa tronu. Czy to nie znamienne?

W Polsce mamy podobne doświadczenie. Za życia śp. Józefa Piłsudskiego głową państwa był formalnie Prezydent, ale istotnym dysponentem maszyny państwowej był Mar­szałek Polski. Śmiem twierdzić, że Józef Piłsudski wyczu­wał trafnie istnienie dualizmu narodu i państwa, jako na­czelnego problematu czasów nowożytnych. Z tego właśnie powodu był przeciwnikiem ideowym totalizmu i nie z in­nego powodu odmówił przyjęcia prezydentury Państwa. Wolał działać jako nieformalna głowa narodu, aniżeli jako formalna głowa państwa. Niestety nie znalazł kon­stytucyjnego rozwiązania dla trafnie wyczuwanego zagadnienia.

W nowożytnych państwach demokratycznych ustawa konstytucyjna zwykle uznaje zwierzchnictwo narodu jako na­czelną zasadę. Z niej dedukuje się następnie instytucję par­lamentu, wybory powszechne, odpowiedzialność rządu przed parlamentem jako „reprezentacją narodu” i prawo odmawiania rządowi zaufania, co pociąga za sobą zmianę gabinetu. Głową państwa jest albo monarcha, albo prezy­dent, wybierany bezpośrednio przez ogół obywateli, względnie przez sejm i senat łącznie. Teoretycznie dualizm naro­du i państwa wydaje się przy takim ustroju rozwiązany na korzyść nadrzędności narodu w stosunku do państwa, zgo­dnie z zasadą zwierzchnictwa narodu. W praktyce jednak rzeczy nie układają się tak gładko, zwłaszcza w państwach republikańskich. Przykładem Francja, gdzie praca państwo­wa odbywa się za cenę zbyt częstych i ostrych tarć, co mar­nuje niemało energii. Przykład Ameryki również nie jest zachęcający, ponieważ bezpośredni wybór prezydenta przez obywateli uniezależnia maszynę państwową od ciał parla­mentarnych. W Ameryce rząd jest odpowiedzialny bezpo­średnio przed narodem i co cztery lata znajduje to wyraz w rezultatach wyboru głowy państwa. Zmiany bywają zbyt gwałtowne.

Źródłem trudności jest w państwach republikańskich pomieszanie kompetencji. Głową państwa jest prezydent. Re­prezentacją narodu jest parlament, a więc ciało wielogłowe, relatywnie bardzo liczne. Wielogłowy reprezentant jest do pewnego stopnia czymś sprzecznym z pojęciem reprezentacji, które zakłada zwykle jednoosobowość. Parlament jest raczej reprezentacją mniej lub więcej wierną wszystkich kierunków ideologicznych oraz układu doraźnego interesów gospodarczo-społecznych. W dodatku parlament jest jedną z głównych instytucji państwowych, ponieważ pełni funkcje ustawodawcze. Będąc częścią składową maszyny pań­stwowej, parlament chce być równocześnie reprezentacją narodu jako czynnika nadrzędnego. Przed kim więc parlament jako organ państwowo-ustawodawczy odpowiada? Przed prezy­dentem, a więc przed głową państwa? Do pewnego stopnia tak, ponieważ prezydent może na wniosek rządu parlament rozwiązać. Co się jednak wówczas dzieje z zasadą nadrzęd­ności narodu? Mamy raczej w tym wypadku nadrzędność państwa.

Znacznie dogodniej układa się sytuacja w monarchiach konstytucyjnych z ustrojem demokratyczno-parlamentarnym. Nie tyle w teorii, na papierze konstytucyjnym, ile w praktyce. Monarcha jest formalnie głową państwa, ale de facto jest raczej głową narodu, skupiając w sobie nici tra­dycji i wyrażając ciągłość historyczną narodu. Tak jest zwłaszcza w państwach posiadających dynastie narodo­we – a więc dynastie legitymujące się aprobatą wielu po­koleń. Parlament wówczas reprezentuje tylko siły ideolo­giczne i układ interesów życiowych w narodzie. Nie repre­zentuje de facto ani narodu, ani państwa. Natomiast premier rządu parlamentarnego pełni de facto funkcje głowy państwa, chociaż formalnie jest nią monarcha.

W monarchiach konstytucyjnych mamy pod względem formalnym pomieszanie kompetencji, nie mniejsze niż w re­publikach. Mimo to jednak praca państwowa jest łatwiej­sza, ponieważ monarcha może odgrywać rolę rozjemcy, uznawanego przez obie strony, a więc przez rząd i przez reprezen­tację interesów. W rzeczywistości bowiem monarcha jest ra­czej głową narodu, aniżeli głową państwa. Nie jest rzeczą przy­padku, że swobody obywatelskie najzdrowiej się rozwijają w monarchiach konstytucyjnych, jak Anglia, Holandia, Bel­gia i państwa skandynawskie. Nawet socjaliści, zdecydowani republikanie w teorii, szanują w praktyce wyjątkową pozy­cję korony. Nie ma w tym sprzeczności, bo czyniąc tak, wi­dzą w tej koronie nie tyle głowę państwa, ile głowę narodu.

Niespełnione zadanie demokracji polega na historycznej konieczności stworzenia państwa nacjokratycznego, w którym naród – gospodarz i właściciel swego państwa – zdobę­dzie stanowisko nadrzędne w stosunku do maszyny pań­stwowej, jako swego organu działania. Problemat wyrasta z dwóch, jak widzieliśmy, przesłanek. Pierwszą jest dualizm narodu i państwa jako dwóch szczytowych form uspołecz­nienia, będący wynikiem wielu tysięcy lat dziejowej ewo­lucji. Takiego dualizmu nie znała ani starożytność, ani wieki średnie. Jest on wyłącznie znamieniem czasów nowożytnych. Drugą przesłanką państwa nacjokratycznego jest bezsporna wyższość narodu jako związku dobrowolnego nad państwem jako zrzeszeniem przymusowym. W świetle owych dwóch, bez­spornych przesłanek konieczność dziejowa nacjokratyzmu nie może ulegać wątpliwości.

Natomiast inaczej przedstawia się kwestia praktycznego rozwiązania. Totalizm dać go nie może, bo nie widzi i nie rozumie samego zadania. Jest próbą cofnięcia historii wstecz, próbą na dłuższą metę beznadziejną. Republika de­mokratyczna jest w najlepszym razie pierwszym krokiem, ale nie rozwiązaniem właściwym. Więcej harmonii dostrze­gamy w monarchii, konstytucyjnej z systemem rządów par­lamentarnych. I tutaj jednak panuje pomieszanie kompe­tencji, łagodzone w swych skutkach tylko tym, że monar­cha panuje, nie rządzi, a więc de facto jest raczej głową na­rodu aniżeli państwa, które formalnie reprezentuje.

Totalizm nie rozwiązuje zadania, ponieważ z natury swo­jej nie może tego dokonać. Demokracja może i powinna, ale nie dość jasno zdaje sobie dotychczas sprawę z ważności zagadnienia i wikła się w sprzecznościach konstytucyjnych, któ­re utrudniają pracę polityczną. Czy chcemy jednak, czy nie chcemy, demokracja znaleźć rozwiązanie właściwe musi. Wcześniej lub później narody muszą położyć kres trawią­cej je chorobie sprzeczności.

Kto więc ma być głową państwa, a kto narodu? Czy na­ród ma mieć jednoosobową, czy wieloosobową reprezen­tację? Jak ułożyć konstytucyjnie stosunek wzajemny obu głów i jak rozdzielić ich kompetencje, aby położyć kres po­mieszaniu pojęć i wynikających z niego trudności? Kto ma być rozjemcą w chwilach zasadniczego konfliktu między na­rodem i rządem: głowa państwa jako głowa tego rządu, czy uznana konstytucyjnie i ad hoc powołana głowa narodu?

Z głębokiego przekonania wołam, że dualizm narodu i państwa może być opanowany jedynie przez separację uprawnień głowy państwa i głowy narodu. Inaczej bowiem de­mokracje podlegać będą sporadycznym kryzysom z powo­du kontradykcji ustrojowych i powikłania kompetencji, a wówczas czekać nas będą kosztowne i bezpłodne próby retrogresji historycznej w rodzaju dzisiejszych totalizmów różnej barwy i znaków.

Załamanie się nieuchronne dzisiejszych totalizmów nie będzie ipso facto zwycięstwem ostatecznym demokracji. Zwycięstwo jej ostateczne wymaga pełnego, nie połowicz­nego spełnienia obowiązku historycznego. Nie spełnione zadanie spełnione być musi. Jeżeli nie przez nasze pokole­nie, następne podejmą trud i walkę, ponosząc koszta opóź­nienia historycznego. Niech więc zbudzi się wreszcie świa­domość sprawy najważniejszej, aby do właściwej miary spadły w oczach naszych sprawy drugorzędne, często aż na­zbyt małe.

Celowo wstrzymuję się przed wysuwaniem propozycji konkretnych, jak zasadę nadrzędności narodu rozwiązać w praktyce. Naprzód musi zrodzić się jasna świadomość za-dania, aby stworzyła się właściwa atmosfera dla praktycznych wskazań. Kto zaś wątpi, czy problemat rozjemstwa między wolą narodu i działaniem maszyny państwowej ma tak wielkie znaczenie – niech spojrzy na naszą rzeczywistość. Czy nasze życie publiczne jest wolne od zmory nierozwią­zanego dualizmu? Czy niedawno dyskusja w Sejmie w zwią­zku z rolą wodza naczelnego w stosunku do głowy państwa nie daje dość do myślenia umysłom krytycznym i mającym odwagę cywilną patrzenia prawdzie w oczy?

Przestańmy chować nasze głowy w piasku przebrzmia­łych doktryn. Dla wolności obywatelskiej ważniejszą i pewniejszą gwarancją jest rozwiązanie dualizmu narodu i państwa przez konstytucyjne uregulowanie ich reprezentacji i wzajemnych kompetencji, aniżeli technika wyborów lub sposób zmieniania gabinetów, zwłaszcza tych ostatnich.

W położeniu niezwykle odpowiedzialnym na pograniczu Europy i Azji zbudźmy w sobie ambicję urzeczywistnienia wcześniej od innych państwa nacjokratycznego, któ­re jest naczelnym zadaniem czasu nowożytnego. Niech to stanie się naszą misją dziejową. Świadomość tej misji po­może wyzwolić takie zasoby sił twórczych, jakich nam po­trzeba dla zbudowania Polski mocnej, trwałej i wielkiej w swej roli na arenie światowej. Wówczas również przyj­dzie nam łatwiej rozwiązać drugi, nie mniejszy problemat czasów nowożytnych: urzeczywistnimy wcześniej i lepiej od innych prawo moralne każdego człowieka do jakiegoś udziału w repartycji dochodu społecznego, będącego owo­cem społecznego współdziałania i społecznej koniunktury[15]. Pogodzimy nasz duży i pożądany przyrost naturalny z moż­liwościami wchłaniania tego przyrostu przez rozwijający się współmiernie aparat wytwórczy. Nie będzie tyle bezrobo­cia i tyle zła, wynikającego z nędzy niezawinionej.

W perspektywie historycznej małość pokolenia nasze­go będzie kiedyś mierzona wielkością naszej ślepoty i upo­ru w przeciwstawianiu się woli przeznaczeń. Ktoś wyższy od ziemskich wodzów jest tych przeznaczeń wiekuistym szafarzem.


V.

W imię honoru i prawdy.

 

Biegnie rok dwudziesty od radosnego momentu, w któ­rym odzyskaliśmy niepodległość. W rachunku historycz­nym ilość lat mała, ale jakże bogata w ilość pracy i zda­rzeń. Dzieli się na dwa nierówne okresy, przecięte zama­chem majowym. Do 13 maja 1926 r. rządziła demokracja parlamentarna. Przyszedł po niej system rządów autoryta­tywnych, nie kontrolowanych przez realne przedstawiciel­stwo społeczeństwa. Pierwsza faza trwała 7½ lat, wliczając czas wojny z bolszewickim najazdem. Druga faza dociąga już lat dwunastu.

Różnica pod względem czasu dla twórczego działania jest wielka. Czy równie wielka jest różnica w ilości osią­gniętych wyników?

Demokracja polska, jak każda demokracja parlamen­tarna, pracowała hałaśliwie, po grudzie sporów i rozterek międzypartyjnych. Sprawiedliwość nakazuje przyznać, że piany na powierzchni było aż nazbyt dużo, uwzględniając brak wyrobienia parlamentarnego i właściwy nam wybitny indywidualizm zdania. Nie według jednak piany należy są­dzić, lecz sięgać głębiej. Wówczas każdy miłujący prawdę sam łatwo dostrzeże, że okres demokracji parlamentarnej dokonał pracy na niecodzienną miarę.

Na dobro demokracji polskiej zapisać należy: wygranie dwóch wojen – ukraińskiej i bolszewickiej, ustalenie granic na Śląsku i Wschodzie, wcielenie Litwy Środkowej, au­tokefalię kościoła prawosławnego, odbudowę setek tysięcy budynków, przywrócenie pod uprawę pobitewnych ugorów, uruchomienie przemysłu zniszczonego rekwizycjami, reformę rolną i główne ustawy społeczne, likwidację inflacji bez obcej pomocy, ufundowanie nowej waluty, ofiarną subskrypcję na Bank Polski, założenie P.K.O., Banku Gospodarstwa Krajowego i Banku Rolnego, podwaliny pod system podatkowy i organizacja głównych monopoli – tytoniowego, spirytusowego i zapałczanego, wreszcie – jako chlubę tych czasów – romantyczną, ośmieszaną w Gdańsku i za granicą, decyzję budowy portu w Gdyni oraz zatwierdzenie pierwszych planów i przystąpienie do wstępnych robót.          .

Należy jeszcze dodać, że w styczniu 1926 r. Sejm uchwa­lił zniesienie wskaźnika drożyźnianego, jako regulatora ru­chomej skali uposażeń. Przy zniżkującym złotym i rosną­cych cenach polska demokracja miała odwagę znieść sy­stem wskaźnikowy, gdy w podobnej sytuacji demokracja francuska wprowadza dzisiaj wskaźnik cen do płac zarob­kowych! Dla lepszego kontrastu trzeba jeszcze uwzględnić, że równocześnie z odbieraniem takiej zdobyczy, jak rucho­ma skala płac, obniżono o 10 % istniejące wówczas ubogie uposażenia. Były to czyny – odważne i zdecydowane – które ufundowały przyszłą równowagę budżetową.

Najcięższą, czarną robotę wykonała demokracja parla­mentarna, ułatwiając dalsze wysiłki. W ciągu następnych lat dwunastu poprawiano i rozwijano w miarę doświadcze­nia dorobek odziedziczony. Wyrazem stały się liczne, aż nazbyt liczne dekrety, ustawy i rozporządzenia. Na dobro rządów autorytatywnych można w każdym razie zapisać cztery dzieła na niecodzienną miarę. Pierwszym była przyspieszona, energiczna budowa Gdyni oraz wielka in­westycja w Mościcach. Drugim – przełamanie blokady kredytowej w stosunku do Polski, zaciągniętej przez pro­pagandę niemiecką. Trzecim była pożyczka stabilizacyjna, jako wyraz przełamania owej blokady. Czwartym dziełem była reforma walutowa z października 1927 r., wieńcząca plany i wysiłki poprzednich dwóch lat. Można jeszcze dorzucić akcję oddłużeniową rolnictwa oraz zgodzić się, że podniosła się sprawność egzekutywy administracyjnej.

Z okresu tego wyłoniła się ponadto Konstytucja Kwiet­niowa, podobnie jak w pierwszym okresie Konstytucja Marcowa.

Kto ośmiela się dzisiaj twierdzić, że okres demokracji parlamentarnej był jedynie okresem chaosu, z którego nic twórczego nie wyszło i nie zostało, – ten albo świadomie mija się z prawdą, albo jest naiwnym dzieckiem, które bez­myślnie powtarza kłamstwa cudze. Nie inaczej ma się rzecz z jednostronną, zacietrzewioną krytyką okresu pomajowego. Ocenę przeszłości lepiej jednak zostawić historii, bo współczesnym jest trudno zdobyć się na obiektywizm. Na­tomiast wszyscy, bez względu na różne „linie podziału”, które kaleczą żywe ciało narodu, mamy obowiązek spoj­rzeć prawdzie w oczy, jeżeli idzie o problematy dotychczas nie rozwiązane, a decydujące dla naszej przyszłości. Jest ich kilka, ilość niestety za duża.

Na pierwszym miejscu stawiam ciągłą dysproporcję między tempem przyrostu naturalnego a tempem inwestycji gospodarczych. Wynikiem jest pogłębienie strukturalnego bezro­bocia i pauperyzacja mas ludowych. Przyczyna leży w nadmiernym fiskalizmie, osłabieniu praworządności i w niezdrowym co do rozmiarów etatyzmie, który utrudnia twórczą inicjatywę prywatną.

Drugim problematem wyjątkowej wagi jest relatywne osłabienie stanu uzbrojenia i pogotowia w porównaniu z tem­pem u naszych sąsiadów. Jaskrawym wyrazem była demo­toryzacja kraju, zawiniona w sposób karygodny. Mniej ja­skrawym, ale może jeszcze ważniejszym jest niezadowala­jący z powodu pauperyzacji stan fizyczny ludności i da­leki od ideału jej stan moralny, wiążący się z rozdarciem społeczeństwa i odsunięciem wsi od czynnego udziału w ży­ciu państwowym.

Trzecią sprawą o typie pokrewnym jest relatywne cofnię­cie oświaty ludowej z powodu dezorganizacji szkolnictwa i braku środków pieniężnych, który wynikł z błędnej poli­tyki budżetowej przez szereg lat. Odbicie tej klęski znajdu­jemy w niepokojącym wzroście przestępczości i osłabieniu mo­ralności – zarówno prywatnej, jak publicznej.

Czwarte zagadnienie węzłowe dotyczy kresów wschodnich, gdzie polityka lat ubiegłych przyniosła mniejszościom narodowym wyraźne wzmocnienie kosztem naszego stanu posiadania. Przykładem najdrastyczniejszym jest Małopol­ska Wschodnia, jedyna droga rezerwowa na wypadek woj­ny zachodniej, a więc z punktu widzenia strategicznego droga niezbędna. Wobec opanowania Austrii przez Niem­cy wyjątkowe znaczenie strategiczne Małopolski Wschod­niej jeszcze się podnosi. Osaczeni, odcięci na zachodzie, ska­zani jesteśmy na uciążliwą, ale jedyną drogę przez Bałkan i Morze Czarne. W tych warunkach zaczyna się usuwać grunt pod nogami dla naszych aspiracji mocarstwowych.

Istnienie powyższych, najżywotniejszych problematów jest prawdą oczywistą. Nie widzieć ich mogą tylko zaślepie­ni lub ulegający bezwiednie wpływom obcym. Konieczność zaś szybkiego i energicznego działania narzuca się tym bar­dziej, że nowa wojna europejska, drugi akt nie rozegranej do końca wojny światowej, zdaje się coraz bardziej zbliżać. Anglia, która nigdy w czasach nowożytnych nie zbroiła się przed wybuchem wojny, po raz pierwszy czyni to od kilku lat na miarę gigantyczną. Wodzowie zaś państw totalnych stali się już niewolnikami własnego dynamizmu. Popycha ich również do katastrofy wojennej nieekonomiczna eko­nomia, której ze względu na demagogię wewnętrzną za­trzymać nie mogą. Jeżeli jednak pękną zapory i pożar ogarnie nieszczęśliwą ziemię, zmaganie się będzie długie, uparte.

Technika współczesna, jak pokazało doświadczenie w Hiszpanii i Chinach, nie pozwala na szybkie rozstrzygnięcie. Szansę winny przechylić się, jak i w wojnie światowej, na stronę przewagi ekonomicznej i finansowej, sprzymierzo­nej z wysokim poziomem indywidualizmu moralnego na­rodów demokratycznych. Niezbadane są zresztą wyroki Opatrzności. Przewidywania logiczne mogą mimo wszystko okazać się zawodne. Cokolwiek jednak nastąpi, dla nas dzi­siaj pozostaje jedno, jedyne wskazanie: szybkie zjednoczenie się w świadomości ogromu i bliskości przełomowych wydarzeń. Z czym zaś staniemy w ich obliczu, jeżeli nadal będziemy tolerować stan obecny, a więc tkwić będziemy w pogłębia­jącej się pauperyzacji, w rozbiciu na rządzących i rządzo­nych, w zacofaniu pogotowia fizycznego i moralnego?

Naprawa wewnętrzna nie da się osiągnąć przez kurczowe trzymanie się monopolu władzy, sprawowanego przez grupę „zasłużonych”, rozcieńczoną zalewem niezasłużonych. W języku naszej historiografii uzurpowanie sobie prawa do monopolu władzy nazywa się „prywatą”. Podział sztuczny i chorobliwy na rządzących i rządzonych zasłużył aż nadto na szybką likwidację. Jako wyjście jedyne pozostaje zjednoczenie rządzących i rządzonych w zbiorowym, wspólnym wysiłku i wyścigu pracy. Inaczej mówiąc, wyjście prowadzi jedynie przez nawrót do zasady demokracji w organizowaniu życia państwowego. Podkreślam, że nawrót do „zasady demokracji”, a nie do takich lub innych szczegółów organizacyjno-technicznych.

Z zasady demokracji wyniknie z konieczności powrót do systemu rządów kontrolowanych przez realne przedsta­wicielstwo narodu i przed nim odpowiedzialnych w spo­sób określony przez konstytucję. Nie musi to oznaczać osłabienia władzy wykonawczej. Potrzeba silnej władzy wy­konawczej nie jest już dzisiaj przez nikogo kwestionowana. Władza jednak niekontrolowana nie jest rzeczywiście silna, ponieważ traci stopniowo oparcie w społeczeństwie i wcześ­niej lub później zawisa w próżni.

Punkt ciężkości nie leży w szczegółach technicznych or­ganizacji wyborczej czy sposobie zmieniania gabinetów. Są to rzeczy ważne, ale nie najważniejsze. Rzeczą główną jest sama zasada demokracji, a więc zasada powszechnego uczestnictwa w twórczości politycznej oraz wynikająca stąd konieczność kontroli i odpowiedzialności rządu. Jedno splata się z drugim. Mogą być różne formy ustrojowe, ale nie tyle owe formy techniczno-organizacyjne dają gwarancję zdro­wia społecznego, ile fakt istnienia lub nieistnienia kontroli i odpowiedzialności rządu. Gdzie bowiem nie ma takiej kontroli i odpowiedzialności, biurokracja staje się panem nie tylko społeczeństwa, ale gabinety ministrów wpadają krok za krokiem w jej niewolę.

Uchylanie się od kontroli i rzeczywistej odpowiedzial­ności skrywa się zwykle za parawanem frazesu, że zmien­ność gabinetów rządzących jest z reguły szkodliwa i stanowi słabość demokracji parlamentarnej. Nie ulega wątpli­wości, że nie każda zmiana jest pożyteczna. Czy nie dzieje się jednak jeszcze gorzej, gdy miernota dorwie się do wła­dzy z łaski czy kaprysu władcy lub dyktatora i znęca się bezkarnie przez czas dłuższy nad interesami narodu i pań­stwa?

Największe dzieło polityczne w historii Europy stwo­rzyła republika rzymska, oparta na corocznej zmianie najwyższych urzędników. Wybory coroczne były sposobem ich kontroli i odpowiedzialności. Nieusuwalność magistratur rzymskich przyszła dopiero z dyktaturą wodzów, a w ślad za nią cezaryzm i zmierzch cnót starorzymskich. Przerzuć­my się teraz do naszych czasów. Czy zmienność gabinetów przeszkodziła Francji objąć moralne i techniczne kierow­nictwo sił narodów sprzymierzonych w wojnie światowej?

Słuszność zasad politycznych sprawdza się w dniach wielkiej próby, a nie w dzień powszedni.

Nie każda zmiana gabinetu jest dojrzała i pożyteczna, jak z góry każdy przyznać musi. Każde jednak twierdzenie, że zasada zmienności jest zła i stanowi najgorszą stronę de­mokracji parlamentarnej, jest fałszem historycznym, obli­czonym na szerzenie zamętu.

Wmawianie w szarego człowieka, że naród polski nie dorósł jeszcze do samorządu demokratycznego, jest kary­godnym wmawianiem kompleksu niższości i godzi w ho­nor narodu, mającego za sobą tysiąc lat historii! Tak czy­nić może tylko człowiek, ogarnięty duchem najgorszego z najgorszych partyjnictwa. Wmawianie bowiem komplek­su niższości w naród polski musi podcinać wiarę we włas­ne siły. Szkoła życia publicznego zwęża się wówczas do względnie szczupłego grona wybranych, które aroguje sobie prawo do monopolu władzy, aby wyręczać rzekomo niedojrzałe społeczeństwo. Państwo zaczyna być rządzone metodą sprzysiężenia. Prywata rządzącej grupy urasta do godności zasady. W takich warunkach naród nie może się jako masa rozwijać należycie szybko i z konieczności słabnie w między­narodowym wyścigu. Czy można zaś budować trwałą moc państwa na słabości narodu? Tutaj tkwi punkt ciężkości na­szych wieloletnich niepowodzeń, zaniedbań i opóźnień.

Nie ma dzisiaj w Polsce nikogo z jasną głową i żywym poczuciem honoru narodowego, kto nie widziałby, że z za­sadą monopartii zerwać jak najrychlej należy. Przeciw totalizmowi jest masa naszego narodu. Narzucanie totalizmu przez nacisk z góry będzie budowaniem od dachu i załamać się musi. Rzetelny patriotyzm dyktuje każdemu jedno, jedyne wyjś­cie: nawrót do zasady demokracji. Wówczas zmieni się kli­mat naszego życia publicznego na korzyść powszechnej współ­pracy i współodpowiedzialności. Braki demokracji będziemy usuwać w miarę doświadczenia. Metody będziemy ulepszać. Nie spełnione zaś dotychczas zadanie demokracji, jakim jest problemat dualizmu narodu i państwa, miejmy ambicję rozwiązać lepiej i wcześniej od innych.

Państwo nacjokratyczne przedstawia szczyt rozwoju historycznego demokracji i dlatego można je urzeczywistnić jedy­nie na gruncie demokracji, a nie totalizmu, który jest tej de­mokracji zaprzeczeniem.

Zapomnijmy na chwilę o wszystkim, co nas dzieli. Oder­wijmy się od przegniłej linii podziału na rządzących i rzą­dzonych, która kaleczy duszę narodu. Zgodzimy się wtedy wszyscy, że duszno jest w Polsce, że duszno jest nam wszyst­kim, bez względu na partie i obozy, w których ścierają się nasze siły w jałowych sporach i nie zawsze rycerskich spo­sobach walki. Duszno zaś jest, bo brak nam wielkiego ideału, brak świadomości misji dziejowej. Mamy wszyscy dużo patriotyzmu i nie mniej gotowości do poświęceń, ale błąkamy się na manowcach ideowej jałowości. Nie słyszymy wielkiego dzwonu, który spiżem swego głosu zwołuje do wspólnego kościoła narodowych wierzeń. Nie słyszymy, bo nie ma­my wielkiego ideału, którego gloria pozwala oderwać się od rzeczy małych, powszednich.

Czy takim ideałem może być totalizm, który siłę stawia przed prawem i gubi twórczą osobowość człowieka w ło­nie wszechwładzy państwowej? Oportunizm może być ko­niecznością życiową od czasu do czasu, ale zasada niepraworządności nie może stać się ideałem narodu, który przez lat 150 apelował do sumienia narodów i wołał o sprawiedliwość histo­ryczną. Nie może być również takim ideałem socjalizm z jego bezdusznym, materialistycznym pojmowaniem dzie­jów, bo wszędzie zawodzi jako siła odporu i właściwie to­ruje drogę dla totalistycznego przewrotu.

W perspektywie dziejowej nie widzę innego ideału, godnego narodu polskiego, jak państwo nacjokratyczne, wcześniej i lepiej od innych urzeczywistnione. Państwo nacjokratyczne da nam unarodowienie życia państwowego, rozwiąże dualizm narodu i państwa, który jest najcięższym problematem naszej epoki. Nawiązując do cywilizacji łacińskiej, będącej syntezą etyki chrześcijańskiej i rzymskiego prawa, urzeczywistnimy demokrację przyszłości, która nie będzie gloryfikować tradycyjnych form technicznych kosztem istotnej treści.

W cywilizacji łacińskiej wychowywały się od lat tysiąca wszystkie nasze pokolenia. Polska ludowa, a więc demokra­tyczna, była modlitwą naszych ognisk powstańczych w cza­sie niewoli. Nie inna Polska, lecz Polska, rządzona na zasa­dach i metodami demokracji, była sztandarem czynu legio­nowego.

Kto to pojmie, ten się zbudzi. Dokona wyboru stanowczego między totalizmem i demokracją. Odda siły sprawie polskiej demokracji i siły te pomnoży wiarą w państwo nacjokratyczne, jako naszą misję dziejową. Wielki ideał będzie głosem dzwonu wielkiego, który zwołuje na święto niecodziennych zadań.

 

Krótka noc wiosenna, brzemienna nowym życiem, spie­szy się w pochodzie poprzez naszą ziemię „mogił i krzyżów”[16]. Przybyło ich znowu w lato ubiegłe. Gwiazdy roz­iskrzone sypią łzy rosy na ciche cmentarze wioskowe…

Z Piasta wywiodła się mocarstwowość Pierwszej Polski i z Piasta odrodzi się Drugiej Polski potęga.

 

 

Warszawa, 20 marca 1938.



[1] Mussolini: „Der Faschismus”, München 1933, str. 5.

[2] Mowa Mussoliniego w Izbie 26 maja 1927 r.

[3] Mowa Mussoliniego z 24.III.1924.

[4] Mussollini: „Der Faschismus”, München 1933, str. 35.

[5] Mussollini: „Der Faschismus”, München 1933, str. 40.

[6] Mussollini: „Der Faschismus”, München 1933, str. 22.

[7] „Człowiek w dziejach”. I wydanie 1936 r., II wydanie 1937 r.

[8] W tym miejscu stosuję dwa znane terminy socjologiczne: 1) „więź autono­miczna”, a więc akt indywidualny jednostki i jej własnej woli; 2) „więź heterono­miczną”, narzucana jednostce przez przymus.

[9] Olgierd Górka: „Naród a państwo”.

[10] „The Economist”, 26.II.1938.

[11] Obliczenie na podstawie 9 miesięcy.

[12] Obliczenie na podstawie 9 miesięcy.

[13] Obliczenie na podstawie 10 miesięcy.

[14] Rok 1936, danych niemieckich za 1937 r. nie ma. Wszystko wskazuje, że dalszy spadek w 1937 r. pogłębił pauperyzację.

[15] Por. mój „Proporcjonalizm ekonomiczny”, Warszawa 1937 r.

[16] Z. Krasiński „Irydion”.

Najnowsze artykuły