W sprawie
29-go [listopada 1830 r. – red.] polityka poprzedza wojnę. Z tego wyniknęły
bardzo ważne konsekwencje; historyk naszej kampanii powinien to zawsze mieć na
względzie, że przed rozpoczęciem kroków nieprzyjacielskich uorganizowaliśmy
Polskę determinując byt przed bytem, porządkując skutek przed skutkiem.
Z tego obrotu
niezgodnego z naturą powstania i prawdziwym interesem Polski wszystkie
nieszczęścia nasze wysnuły się jednym ciągiem.
Przeciwnie,
zdaniem moim, trzeba było postąpić sobie w tej mierze: zacząć od wojny, a
skończyć na polityce. To zalecała powszechna reguła wyciągnięta z
doświadczenia, to wreszcie było w chęciach i w myśli narodu polskiego, który,
jak raz nadmieniłem, idąc za instynktem swego zbawienia nieograniczoną władzę
poruczył żołnierzowi.
Od Prosny do
Dźwiny tę myśl zrozumiano; Chłopicki był prawdziwą potęgą naszą i nie kto inny,
tylko on w polityczne nic ją odmienił. Ten szczególny człowiek samego siebie
nie pojmował. On, któremu wszyscy wierzyli, nikomu ufać nie chciał. W nim
koncentrowały się wszystkie siły nasze; on je zwątlił swoją odrazą. Jego
niezmienne przekonanie, że naród polski nie zdoła dźwignąć się z upadku, zadało
najpierwszą i najdotkliwszą klęskę sprawie 29 listopada.
Cokolwiek
bądź, dyktatura zostanie na zawsze ważnym, pamiętnym dowodem tego, co by
wypadało nazwać le gros bon sens [prostym zdrowym rozsądkiem] rewolucji
polskiej. Trzeba tak rozumieć tę instytucję, jak była zalecona publicznemu
rozsądkowi, jak ją wszyscy natenczas, prócz kilku, pojmowali. Jest to, że się
tak wyrażę, najenergiczniejszy i najgroźniejszy giest
narodowego powstania, które się zaraz porwało do korda.
Polska
powiedziała wtenczas samej sobie: cedat
toga armis [niech toga ustąpi zbroi]. Miała
rację; nie przenikała tylko, że dyktatura była fortelem dowcipnie wymyślonym
przeciwko tej samej sprawie, którą według powszechnego mniemania miała uzbroić
i zbawić.
Jakim trybem
powstanie narodowe (gdy zamiary nieprzyjaciół kraju objawione dążnością i
upadkiem dyktatury do celu nie doszły), zdjąwszy pancerz z siebie, przywdziało
togę, jak w tej kapocie pod zwierzchnim kierunkiem reprezentantów Polski
kongresowej wojowało z carem, to przedsięwziąłem wyłuszczyć w tym i w
następnym liście.
Wojna
potrzebuje rządu. Kto rządził polską wojną? Sejm. Jaką drogą przyszedł sejm do
naczelnej władzy w powstaniu narodowym? Przez uznanie tego narodowego powstania za narodowe. Na koniec, jak sprawował wziętą
władzę? Podług prawideł monarchii konstytucyjno-reprezentacyjnej.
Te krótkie
założenia i odpowiedzi wszystko zamykają. Ten jest postęp wyobrażeń rewolucji
29-go, ten ciąg jej głównych wypadków. Musieliśmy upaść, gdyż sami wplątaliśmy
się w koło obłędne, z którego Polskę zaledwie drugi Cromwell, cnotliwy jak
Kościuszko, wyrwać by zdołał.
Krótka, jasna
jest historia dwóch pierwszych miesięcy. Rewolucją pokonała kontrrewolucja,
kontrrewolucją patriotyzm narodu. Opinia publiczna w Warszawie, przez uchylenie
obcego piętnastoletniego przymusu nagle wyzwolona, w jednym momencie razem z
swobodą nie mogła odzyskać właściwej sobie przenikliwości. Pani Stäel z upodobaniem powtarzała: znam ja kogoś, co ma więcej
jeszcze rozumu niżeli Voltaire i Rousseau, tym ktoś jest tout
le monde [wszyscy]. Otóż na szczęście dla sprawy
naszej ten tout le monde,
szczególniej w pierwszych dniach po 29., kiedy ledwie
nie wszystko od jednej chwili zależało, nie był mędrcem w Warszawie.
Przeciwnie, była to najułomniejsza w świecie istota,
która nie umiała jeszcze odgadywać ani ludzi, ani wypadków. Z nią
nieprzyjaciele narodu albo tacy, którzy źle Polsce nie życzyli, którzy owszem
chcieli Polski całej i niepodległej, ale jej bardziej jeszcze zaszkodzić mogli
swoim nierozumem, zawarli bez żadnej trudności
przymierze zaczepne i odporne. Za wspólną wszystkich zgodą, wśród rzęsistych
oklasków i gęstych pochwalnych adresów, popęd 29-go zbity został z swojego
toru. Alleluja całej opinii jednym wtórzyło chórem Lubeckiemu, gdy pieśń swoje de
profundis zaintonował rewolucji naszej. Jak w
pierwszym liście okazałem, mieliśmy przed sobą potężnego przeciwnika, ale
wtenczas właśnie jakby zaczarowanego chwilową niemocą. Nie dać mu wyjść z tego
krytycznego stanu przez obcesowe rzucenie się na jego zimowe leże, czyli,
innymi wyrazami, obrócić, przez pomknięcie wojny w kraje zamykające istotę jego
dzielności, podporę państwa carów przeciwko nim samym, powstać nie we cztery,
ale we dwanaście milionów; ten był śmiały, lecz samą zuchwałością swoją
genialny i mądry układ twórców 29 listopada. Cóż się natomiast wydarza? Oto konspiracja
dostaje zawrotu głowy. Związek rewolucyjny w chwili piastującej w swym łonie
przyszłość Polski odchodzi od zmysłów, od rozumu. Minister skarbu nie
zaniedbał korzystać z tego pierwszego błędu rewolucji. Mimo silnej protestacji
pod przywództwem kilku, kilkunastu
odjął powstaniu to, co miało najmocniejszego i najstraszniejszego dla Moskwy:
rozszerzalność, zbrojną propagandę.
Tym to
kształtem jeden człowiek odważny, obrotny, niewybadany, wymowny, wierny swemu
monarsze burzy w mgnieniu oka dzieło kilkuletniego namysłu, w chimerę odmieniając
zamiar potajemnych knowań całego młodego nieszczęśliwego pokolenia.
Za sprawą tego
Mefistofelesa rewolucji 29 listopada znika myśl bohaterska najazdu, upada
projekt zdobyczy, którą ułatwiał nieprzyjaciel uszczuplony w sile i nic nie
przewidujący, do której nas Litwa i Ruś ciągnęły współziemiańską
ponętą. Minister finansów znał dokładnie stan carstwa pod względem siły
wojskowej. Wiedział także, co się rewolucji udać mogło w owej porze. On jeden
doskonale pojmował interes Polski. Postanowił go wniwecz obrócić przewłoką i na
swoim postawił. Szczęście tak dalece służyło mu w tej kabale, że na kogo tylko
łaskawie wejrzeć raczył, tego natychmiast, jakby cudotwornym
przeobrażeniem, odmieniał to w instrument woli swojej, to w wielbiciela swego
patriotyzmu, to na koniec w wykonawcę swych poruczeń.
Rzetelny i
głęboki jak otchłań sens kontrrewolucji przez Lubeckiego ukartowanej jest ten:
„Najjaśniejszemu panu trzeba czasu do poskromienia buntowników silnym
ramieniem. Ja odjeżdżam do Petersburga, waszą jest rzeczą trzymać tymczasem na
wodzy zapaleńców, niechaj dyktator rządzi, póki się Moskwa nie uzbroi”.
Niczyja
instrukcja nie była punktualniej wykonana. Nie poszła w las ta
nauka! Interes narodowy Polski, pojęty przez tych, którzy rewolucję zaczęli w
duchu porywczego napadu, zrozumiany został (za staraniem Lubeckiego) przez
tych, którzy rewolucją rządzili, którzy mieli za sobą powszechną opinią
naprzód w sposobie negocjacji z odwiecznym wrogiem polskiego imienia, a potem,
gdy się dyplomatyka nie udała, gdy sępowi odrosły szpony na skałach bałkańskich
stępione, w duchu przymuszonego, ciągle i następnie dyplomatyzującego odporu.
Po wielkim wstrząśnieniu nastąpił długi odpoczynek. Od 5 grudnia (daty
dyktatury) do 6 lutego, w tej prawdziwie stuletniej epoce dla powstającego
kraju, przez ten cały przeciąg czasu, w którym car, daleko czynniejszy i
przezorniejszy niżeli rewolucja polska, ledwie stodwudziestotysięczne
wojsko mógł zebrać, żadnej minuty daremnie nie straciwszy, w którym strzeliste
modły zasyłał do nieba, żeby orężowi jego pobłogosławiło, przeciwko nam
nadludzką nawet nie gardząc pomocą, dysputujemy, sejmujemy, sejmikujemy,
intrygujemy w Warszawie. Próżnując tak nieznośnie długo, wmawiamy w samych
siebie urojone potrzeby, jakby już istotnym za dość się stało. Rewolucja
podczas tego biwaku w stolicy zaczyna rozumować jak metafizyk ze szkoły
sceptyków; zaczyna wątpić o własnej egzystencji, samej sobie zadając
prawdziwie oryginalną kwestię: czy jest
narodowa? Niesłychane, bezprzykładne
zapytanie! Kiedyż która rewolucja pytała się: kto jej pozwolił być rewolucją?
Kiedy który naród samego siebie pytał: czy chce być narodem? My jednak przed
bytem osądziliśmy za rzecz potrzebną, żeby ktoś pierwej ten byt uznał.
Rewolucja życzyła sobie, żeby jej podziękowano za noc 29-go; łaknęła pochwał,
żądała pieczęci, mandatu; chciała jednym słowem uprawnić swoje prawe i
niczyjej sankcji nie potrzebujące działanie.
Któż mógł
wtenczas dogodzić temu kaprysowi i rewolucji 29-go? Oczywiście nie kto inny,
tylko sejm.
Od uznania do
władzy niedaleka droga. Papież namaścił Karolowingów2; Karolowingowie w odpłacie wdzięczności wszystkie korony do
niezamierzonych czasów od Stolicy Apostolskiej zależnymi uczynili. To było
dobre w swojej porze; ale powiadam, że stąd nic dobrego dla nas nie wypłynęło.
Przychodzi mi na pamięć ten wiersz dowcipny: „Petra dedit
Petro, petrus diadema Rudolpho” (Opoka (Chrystus) dała berło Piotrowi,
Piotr zaś berło Rudolfowi). We wszelkim działaniu politycznym natura, początek
władzy jest rzeczą i najistotniejszą, i najciekawszą. Kto się bez cudzej
sankcji żadną miarą obejść nie może, poddaje się tym samym pod posłuszeństwo
woli tego, który sankcjonuje. Tak się działo z cesarzami świętego niegdyś
państwa rzymskiego; tak się i naszej zdarzyło rewolucji. Rewolucja ta, nie
wziąwszy zewnętrznego popędu, zwinęła go, skoncentrowała. Zbyt wiele mając
czasu, weszła na koniec w siebie; to ją do niepotrzebnych skłoniło refleksji.
Sejm uznał rewolucję, która była narodową, za narodową; przez to uznanie stał
się jej mistrzem, zwierzchnikiem.
Ogromna tedy magistratura, skomplikowana machina reprezentacji
piętnastoletniego Królestwa, wyścigając prawo miecza,
wyprzedzając skutki wojny, powiada na samym wstępie: fiat Polonia! [Niech się
stanie Polska!] i zwierzchnie przełożeństwo swoje, bez względu na wypadki
cwałem lecące, sprawować przedsiębierze podług rozwlekłych form, które jej
konstytucja przepisała. Powstanie w kraju naszym z natury swojej tylko orężne,
z woli Boga tylko pancerne, ta konna, płomienista i podjazdowa, ta roznośna jak powiew wiatrów jesiennych i jak nawalne burze
grzmiąca sprawa Polski, tym jednym, przez wieki uświęconym żelazem z Moskwą
ucierać się mogącej, zbacza z tego odwiecznego szlaku i przywdziewa purpurę na
swe ramiona. Kraj ogłasza się monarchią[1].
Insurekcja zostaje królem!
Królem
konstytucyjnym! Tego się nigdy nie spodziewałem. To przed rewolucją nikomu ani
przez myśl nie przeszło. Od tego momentu anioł stróż narodowego powstania
wzleciał gdzieś wysoko ponad obłoki; zdawało mi się, że patron Polski zrazu
rzewnie zapłakał, a potem parsknął od śmiechu.
Kształt władzy
wykonawczej, Rząd Narodowy, któremu Najjaśniejsza Izba poleciła wskrzesić
Polskę, będzie w dziejach sławną pamiątką naszego niedoświadczenia, naszej
małoletniości w najistotniejszych względach politycznych. Projekt
rzeczypospolitej platońskiej, społeczna nawet hierarchia sęsymonistów,
przestają być urojeniem w porównaniu z tą jedyną w swym rodzaju kombinacją
polskiego kwintumwiratu, który był tylko
triumwiratem. Gdyby w skutku nie było u nas tego rządu, poczytałaby go
potomność za najśmielszą utopią. Mieliśmy monarchię reprezentacyjno-konstytucyjną
w pięciu królach, w pięciu osobach; lecz rzeczywiście była to jedna trójca w
pięciu istotach. Trzej królowie z sobą się nie zgadzali; każdy co innego
wyobrażał, inaczej myślał i czego innego żądał.
Naprzód Polska
przed podziałami, Jagiellonów sięgająca, wieki kawalerskie, wytworne maniery
patrycjatu; dalej Polska z ramienia kongresu wiedeńskiego, sława,
obywatelstwo i cierpienia opozycji piętnastoletniego Królestwa; na koniec
Polska, której jeszcze nie było na tym świecie, ledwie w młodych świtająca
głowach, skazana uchwałą sejmową na wychodzenie za drzwi w obecności naczelnego
wodza: temu to wszystkiemu sejm swojej nie odmawiając ufności, po obliczeniu
kresek, kazał być jednością, rządem.
„Ja mówię
(rzekł poseł jędrzejowski na posiedzeniu izb sejmowych d. 4 czerwca), że rząd
nasz w istocie z trzech tylko członków się składa, gdyż stosownie do uchwały
sejmu ta liczba komplet stanowi”. Chyba kto nie chciał, nie wiedział tego
jeszcze przed rozpoczęciem kroków nieprzyjacielskich, że rząd
pięciu z trzech tylko opinii się składał; izba atoli dopiero w
dziesięć dni po bitwie ostrołęckiej, to jest: po zniszczeniu całej prawie siły
moralnej powstania, o tym się dowiedziała, dopiero wtenczas postrzegła
różnorodność. Ciała prawodawcze bardzo tedy powoli myślą i pojmują! Lepsza
jednak choć późna, choć nad grobem ojczyzny refleksja niżeli ciągłe omamienie.
Nie mogę tego
przewieść na sobie, żebym tu nie położył dalszych wyrazów posła
jędrzejowskiego, który na tym samym posiedzeniu tak charakteryzuje władzę wojującą
natenczas z największym państwem na kuli ziemskiej: „Nazwijmy np. członków
rządu (są słowa jego) numerami 1, 2, 3, 4, 5. Niech numera
1 i 2 jedno mają dążenie, a 3, 4 i 5 przeciwne tamtemu, co łatwo być może;
natenczas w czasie nieobecności numer 1 i 2, bądź przez słabość, bądź z innej
przyczyny, komplet z trzech ostatnich numerów złożony w swoim duchu uchwały
wydaje. Przypuśćmy potem, że numer 4 i 5 są nieobecne, wówczas numer 1 i 2
przybrawszy numer 3 z tamtego kompletu, większość mając za sobą, zupełnie
przeciwne urządzenie wydadzą. I tak można by więcej jeszcze składów z pięcioczłonkowego a różnorodnego rządu wywieść. Tej to więc
różnorodności przypisać należy brak energii, którego rząd dał dowody w
najważniejszych okolicznościach”.
Dowcipnie i rozsądnie
mówił poseł jędrzejowski, choć za późno, choć bez skutku. Tej różnofarbnej
władzy trzeba przypisać upadek Polski. Rząd z ramienia sejmu, z samym sobą
niezgodny, niezgodnych też mianował ministrów. W przeważnych materiach stanu,
np. czy monarchią reprezentacyjno-konstytucyjną narzucić Litwie i Rusi lub nie,
ministrowie dawali gorszący, w żadnej monarchii konstytucyjnej, w żadnym
porządnym systemacie, w żadnym kraju na całej kuli ziemskiej nie praktykowany
przykład wzajemnych między sługami jednego rządu wobec majestatu nieporozumień.
Każdy inaczej wolę króla tłumaczył. Ta niezgoda rozciągała się do
najodleglejszych ogniw służby publicznej. Pełno było jej w skarbie, pełno we
wszystkich oddziałach administracji wojennej. Pod działami nieprzyjaciela,
obozującego o kilka mil od stolicy, powstanie w przeciwne rozniosło się
kierunki, walczyło z samym sobą. Pod grzmotem tych dział rozdajemy sobie
nawzajem krzesła senatorskie, infuły biskupie, tytuły, urzędy, z insurekcją nic
wspólnego nie mające. Władza królewska w bezkrólewiu
najpierwej o potrzebach wojennych zapomniała; nie
wiedziała, że rewolucja była oblężona, że w stanie oblężenia od zapasów
żywności i furażów wytrwałość twierdzy zależy, inaczej bowiem, czyżby była
mianowała Aleksandra hrabię Bnińskiego, senatora, kasztelana, ministra wyznań
religijnych i oświecenia publicznego, intendentem generalnym wojsk polskich! -
który ogłodził powstanie, nie zachowawszy żadnego porządku w kolei i stopniowym
posuwaniu magazynów ku stolicy, z czego, jak wiadomo, w ostatecznej chwili
przed szturmem Warszawy wyniknęła konieczność oddalenia połowy wojska polskiego
po żywność dla rewolucji. Rząd nie znał ani strategii, ani taktyki; często
bywał w obozie, ale postępków naczelnego wodza nie oceniał; nie odjął mu buławy
w swojej porze: ani go zmusił do działania, ani pociągnął do
odpowiedzialności. W miarę jak ścieśniał się zakres narodowego powstania, im
natarczywiej podstępował nieprzyjaciel, rosło wewnątrz oburzenie, zgroza. Rząd
Narodowy, widząc się w największym kłopocie, przeraża opinię publiczną;
przybija na rogach ulic kartelusze, donosząc, że są zdrajcy, że się knują
wewnętrzne zamachy, że jeżeli pokaże się zdrada, przykładnie ukarać jej nie
omieszka. Lud otacza powóz prezesa rządu, który słowem honoru zdrajców ukarać
obiecuje. Jakiż to obraz! Zdrady rzeczywiście nie było; ale podrażniono lwa,
wzbudzono podejrzenie. Lud zbuntował się przeciwko temu rządowi.
Starałem się
oznaczyć w poprzednim liście charakter naszych stronnictw podług wyrazów
rzymskiego dziejopisa: „quod mihi
a spe, metu, partibus reipublicae, liber animus erat”
(Że duch mój był wolny od nadziei, obaw, stronnictw rzeczypospolitej). Ale
gdzież to te partie miały swoje źródło? Czy nie w sejmie, nie w rządzie? Partie
są to części, elementy, z których się składa publiczna siła narodu. Na łonie
pokoju i swobody, w stanie uorganizowanym, kiedy razem zakwitną handel,
przemysł, sztuka i umiejętność; w takiej, mówię, doźrzałości
społeczeństwa nic mu nie szkodzą wewnętrzne podziały; owszem nadają ruch całej
machinie, nie dopuszczając, żeby rdzewiały jej koła środkowe, żelaza, sprężyny;
ale u nas, w naszym położeniu jakże przerażający, jak straszny był ten rozdział!
W wielkim momencie, wśród boleści politycznego porodu, któż pozwolił, żeby te
elementy w równej walce z sobą zostawały? Któż sprawił, że nikt całej siły nie
mógł rozwinąć dla użycia jej przeciw zewnętrznemu nieprzyjacielowi? Z kolejną
ruiną każdej u nas opinii, w miarę jak drobnieli zwolennicy różnych
systematów, ginął powszechny interes narodu.
Łatwo było
powiedzieć sejmującym: będziemy monarchią konstytucyjną; ale niełatwo ani
wykonać ten pomysł, ani zapobiec, żeby się skutki monarchii konstytucyjnej, to
jest legalnej anarchii, nie objawiły w powstaniu. Co! Polska miała się z tego
urodzić, co próchnieje w Anglii i we Francji? Narodowe polskie powstanie niczymże innym być nie mogło pod względem kształtu swojej
władzy, tylko monarchicznym bezkrólewiem, tylko konstytucyjnym bezrządem,
tylko konceptem zachodnich mózgów? Nie mogło się obejść bez obrad
parlamentowych, bez pompy reprezentacyjnej, bez dwóch izb, bez opozycji, bez
dziennikarstwa i bez buntu przeciwko rządowi na ulicach Warszawy! Wszystko to z
tej monarchii konstytucyjnej jak ze zdroju wypłynęło.
Kto chce
powziąć dokładne wyobrażenie o rewolucji naszej, niechaj ją ciągle przyrównywa,
ze względu na ten stan nasz wewnętrzny, do płodu zbyt skwapliwego, który się
podrzuca w brzemieniu i targa na wszystkie strony.
Eaubonne, 5 października
Prezentowany artykuł
ukazał się na łamach „Pamiętnika Emigracji Polskiej”, 5 października 1832
r.
[1] Uchwała
sejmowa z dnia 8 lutego 1831 roku. Artykuł 1: „Sejm w imieniu narodu oświadcza,
iż uznaje monarchię konstytucyjną reprezentacyjną z prawem następstwa wybrać
się mającej rodziny, jako jedynie odpowiadającą potrzebom swoim; że form jej w
tym nawet bezkrólewiu ściśle przestrzegać będzie i nikomu ich bezkarnie
przekroczyć nie dozwoli”. Artykuł 2: „Nim naród w sejmie obierze króla,
wykonana będzie przysięga sejmowi naród reprezentującemu, przy
którym teraz prawa majestatu zostają”. (Przyp. aut.)