Wiele już tekstów w
krajowej literaturze poświęcono zagadnieniom trwania w jedności Polaków, także
tych, którzy pozostawali na emigracji; trwania wymagającego nie tyle porywania
się ciągłego, a bezrozumnego niekiedy, do walki o niepodległość, ile raczej przechowania
tożsamości mimo wszelkich trudności zewnętrznych i napięć istniejących pośród
nich; trwania jednak, które miało nie tylko „wymiar materialny”, związany z
umacnianiem ich ewentualnej zasobności ekonomicznej, ale także „duchowy”,
dotykający bardziej kulturowego aspektu. Dotyczące go teksty odnoszono jednak
zwykle do dokonań, jakie były udziałem polskich romantyków; dyskusje o tych
dokonaniach zestawiano często krytycznie z debatami o osiągnięciach
pozytywistów, przedstawiając nawet spór między romantykami i pozytywistami jako
jeden z najważniejszych, jeśli nie najważniejszy, sporów Polaków w XIX w.
Zwykle jednak pomijano w nich lub kwitowano krytycznymi uwagami podejście
proponowane przez tzw. ultramontanów, niechętnych obu
wspomnianym opcjom, dostrzegających z jednej strony podziały wśród Polaków
marzących zbyt często i na zbyt wiele różnych sposobów o spełnianiu przez ich
naród mesjanicznej roli, z drugiej zaś nazbyt bezkrytyczne nakierowywanie przez
nich uwagi na to, co dotyczy tylko wymiaru materialnego. Stanowisko ultramontanów, kojarzone z ufnością w rządy Opatrzności
Bożej w planie doczesnym, znającym wielość stanowisk i ześrodkowanym na
dobrobycie materialnym, uznawane było za osobliwe, nieuwzględniające „ducha
czasu”, by nie rzec wreszcie „antykwaryczne”. Jednym z głównych reprezentantów
tego stanowiska jest bez wątpienia ks. Hieronim Kajsiewicz, pamiętany głównie z
oburzającego do dziś wielu badaczy wystąpienia w okolicznościach dramatycznych,
bo w związku z wybuchem powstania styczniowego; z wystąpienia krytycznego wobec
powstańców, a zwłaszcza wobec księży, którzy przyłączyli się do irredenty zbyt
bezkrytycznie. Kajsiewicz, wybór pism którego przekazujemy czytelnikom po
niemal lub z górą stu pięćdziesięciu latach od ich powstania, był jednak
kaznodzieją ważnym szczególnie dla uchodźców opuszczających ziemie polskie po
upadku powstania listopadowego, ich współtowarzyszem, powstańcem i poetą –
wcześniej niż księdzem. Był tym, który znał nadzieje i gorycz klęski, nastroje
i oczekiwania istniejące lub pojawiające się po niej; który jednak porzucił
kolejne nadzieje zbyt żywe, a pojawiające się w rozmaitych wariantach wśród
oczekujących na zmartwychwstanie Polski. Jako ksiądz, jako Zmartwychwstaniec,
gotów był – jak Skarga, do którego często bywał porównywany przez współczesnych
(choćby przez Stanisława Tarnowskiego) – napominać, wskazywać błędy i przywary,
narażać się na krytykę, niekiedy bardzo dotkliwą, bo powiązaną z zarzutem
narodowej apostazji.
Kim
był ten, którego nazwaliśmy w tytule „krytykiem radykalizmu politycznego”, a
którego dzisiejsi Zmartwychwstańcy na swej stronie internetowej określają
mianem jednej z charyzmatycznych postaci XIX w.1? Na świat przyszedł 7 grudnia 1812 r. w Giełgudyszkach na Żmudzi w zubożałej rodzinie szlacheckiej.
Do szkoły elementarnej uczęszczał w Rosieniach, już jednak ok. 1820 r. rodzina
Kajsiewiczów osiadła w Klejwach, gdzie ojciec Hieronima, Dominik, przejął w
dzierżawę gospodarstwo. Od 1822 r. chłopiec – interesując się głównie
literaturą i pisując ody – uczył się w Sejnach, w 1829 r. kończąc tam gimnazjum
i uzyskując dyplom z wyróżnieniem. Po maturze rozpoczął studia prawnicze na
Królewsko-Warszawskim Uniwersytecie, uczęszczając również m.in. na wykłady z
literatury polskiej prowadzone przez Kazimierza Brodzińskiego, oceniającego
także jego wiersze (w tym okresie kilka jego utworów zostało ogłoszonych w „Dekameronie”). Rychło, bo zapewne jeszcze w listopadzie
1830 r., jako członek akademickiej Gwardii Honorowej przy dyktatorze generale
Józefie Chłopickim, przyłączył się do działań podjętych przez powstańców.
Niecałe trzy miesiące później, 19 lutego 1831 r., został ciężko ranny w bitwie
pod Nową Wsią. Wzięty do niewoli, znalazł się w lazarecie wojskowym w Puławach,
otoczony opieką przez nadwornych lekarzy księstwa Czartoryskich. Już po
tygodniu, po odbiciu lazaretu przez wojska powstańcze, przeniesiony został do
szpitali w Radomiu i Warszawie. Po kapitulacji Warszawy, podobnie jak wielu
innych rodaków, wyemigrował do Francji, jednak blizny po ranach wynikłych z cięcia
szablą przez oko i policzek świadczyć miały na zawsze o jego zaangażowaniu w
walkę o niepodległość Polski, nawet wówczas, gdy krytykował jako niewczesne nie
tylko kolejne zrywy powstańcze, ale także listopadową irredentę2.
Rozczarowany
klęską, świadom życzliwego stosunku dla polskich powstańców niemieckich (a
zapewne również francuskich) masonów, na emigracji Kajsiewicz związał się
początkowo ze środowiskami sprzyjającymi „ogólnoeuropejskiej rewolucji”.
Zbliżywszy się do radykałów politycznych, wkrótce krytykowanych niezwykle
zdecydowanie także przez tych emigrantów, których stanowiska – jak Jana
Koźmiana – miał współkształtować, głosił wówczas tezy o potrzebie „bratania się
z ludem” i mszczenia się na zdrajcach i tyranach oraz występowania przeciwko wspierającym
ich trwanie, legitymizującym ich i korzystającym z ich ochrony ziemianom i
szlachcie3. Te i inne tezy (jak
szokująca pod piórem przyszłego ultramontanina teza o potrzebie uwolnienia
człowieka od tyranii wiary, Boga, sumienia, Kościoła, papieża i kapłanów) zdają
się wynikać mniej lub bardziej jednoznacznie z sonetów, ocenianych wysoko przez
Adama Mickiewicza, pod wpływem którego Kajsiewicz miał – jak się wydaje –
przeżyć „konwersję duchową” w maju 1833 r., po blisko rocznym pobycie w Paryżu,
gdzie znalazł się w czerwcu 1832 r. Mimo niej jednak, na początku lipca 1833 r.
został wydalony ze stolicy Francji i zesłany do Anders za udział w demonstracji
radykałów; tam właśnie, korespondując z Mickiewiczem, miał pojąć, że warunkiem
odrodzenia Polski nie jest przygotowanie militarne, lecz przemiana wewnętrzna.
Rekolekcje w Solesmes i przystąpienie do spowiedzi po
kilkuletniej przerwie poprzedziły wstąpienie Kajsiewicza do „Domku Jańskiego” w
lutym 1836 r. „Grunt religijny, wiara i miłość chrześcijańska”, trzy elementy,
o których wspominał Jański, miały warunkować wzmocnienie wewnętrzne Polaka
zabiegającego o przemianę świata zewnętrznego, niesprzyjającego dotąd sprawie
jego narodu, godzącego się na jego polityczne zniewolenie, nieceniącego
porządku wewnętrznego lub duchowego, za nic mającego również pozycję Głowy
Kościoła katolickiego i wspólnoty mu podporządkowanej. Jańskiemu i
Kajsiewiczowi szło o „zmartwychwstanie”, które nie miało posiadać konotacji
religijnej czy „narodowej polskiej. Mogło [bowiem] niejednemu przyjść jako
proroctwo odrodzenia się Zewnętrznego Polski; dla nas wyrażało ono odrodzenie
się Wewnętrzne w nas, w narodzie naszym i w innych, do których by nas Bóg na
pracę posłał”4. Ta zasadnicza zmiana
stanowiska Kajsiewicza, porzucenie radykalizmu i zgody na rewolucyjne metody
wprowadzania nowego, wolnego od dotąd identyfikowanych tyranii schematu rządów,
znalazła odzwierciedlenie w jego wystąpieniach już po śmierci Jańskiego w 1840
r., po studiach odbywanych najpierw w paryskim Kolegium św. Stanisława,
następnie w Rzymie, ukończonych ze stopniem doktora teologii w 1841 r., oraz po
otrzymaniu w grudniu tego roku święceń kapłańskich i złożeniu ślubów zakonnych
w marcu 1842 r. na ręce ojca Piotra Semenenki, jego
długoletniego i bodaj najbliższego współpracownika. Dominujący wcześniej
„moment zewnętrzny” ustąpił wyraźnie miejsca momentowi odmiennemu, jakby
„wcześniejszemu”, powiązanemu nie tyle ze światem politycznym, ile ze światem
moralnym: moralne odrodzenie, wsparte na jednoznacznie identyfikowanym
fundamencie religijnym, miało poprzedzać wszelkie stanowiska i wysiłki
„zewnętrzne”; te ostatnie miały się (a nawet mogły) pojawiać dopiero po
dokonanej przemianie wewnętrznej, po odzyskaniu jedności w osobowym Bogu i w
Kościele personifikowanym w jakimś zakresie przez papieża, a w końcu jedności w
narodzie polskim, który – choć zniewolony – zdawał się być rozpraszanym przez
zbyteczne spory toczone nawet wśród katolików, a motywowane racjami
politycznymi. Kazania głoszone przez Kajsiewicza w paryskim kościele św. Rocha
od września 1842 r., w innych miastach Francji od następnego roku, w Brukseli i
Londynie od roku 1844, z jednej strony cieszyły się uznaniem, z drugiej
wywoływały sprzeciw środowisk radykalnych, z którymi do niedawna kaznodzieja
był związany. Wezwania do przyznania prymatu „aspektowi wewnętrznemu” gwoli
należytego przygotowania odrodzenia politycznego Polski pojawiały się w
kazaniach głoszonych przez znanego już także w kraju Zmartwychwstańca w
Krakowie, doświadczanym wydarzeniami związanymi z rabacją i Wiosną Ludów, bo na
przełomie 1848 i 1849 r. Krytyczny wobec austriackiej biurokracji i udziału
Polaków w wydarzeniach kierowanych przez politycznych radykałów, wobec
zaangażowania kapłana, ks. Piotra Ściegiennego, w akcję przez nich chwaloną, napisawszy
ważny List otwarty do wydawcy „Przeglądu Poznańskiego” o stanowisku kapłana
względem sprawy narodowej a polityki (Paryż, listopad 1849 r.) oraz wygłosiwszy
także w Paryżu równie ważne kazanie O duchu narodowym i duchu rewolucyjnym w
rocznicę wybuchu powstania listopadowego w 1849 r., w 1850 r. Kajsiewicz udał
się do Rzymu, by pięć lat później objąć godność przełożonego generalnego
zakonu, którą pełnił już do zgonu (w następstwie zawału serca w 1873 r. w
Rzymie). W kolejnych latach podróżował nie tylko na ziemie polskie, ale także
do obu Ameryk i Bułgarii; w 1857 r., wraz z Józefą Karską i Marceliną Darowską,
założył zgromadzenie sióstr niepokalanek, przyczyniając się też do powstania
Kolegium Polskiego w Rzymie (1866), wielką nadzieję na odrodzenie wewnętrzne
Polaków pokładając w pracy możliwie licznych kapłanów świadomych swych zadań
duchowych, a nie politycznych, dostrzegających, iż znaczą więcej niż żołnierze
i więcej niż politycy, bo odnoszących swój trud do „pokładów duszy polskiej”
warunkujących także poprawność (lecz czy skuteczność?) działań politycznych.
Kapłani, jak się wydaje daleko bardziej niż politycy czy raczej aktywni w
sferze politycznej polscy emigranci i działacze krajowi, interesowali również
Kajsiewicza wówczas, gdy głosił apele o bierny raczej niż czynny opór przeciwko
działaniom rosyjskich władz zaborczych w latach 1861 i 1862, zwłaszcza zaś
wówczas, gdy pisał jeszcze przed wybuchem powstania osławiony List otwarty do
braci księży grzesznie spiskujących i do braci szlachty niemądrze umiarkowanych
(opublikowany zrazu w wielkopolskim „Tygodniku Katolickim”, przedrukowany w
zaborze rosyjskim po wybuchu irredenty z tendencyjnymi skrótami)5.
*
* *
Student prawa,
zainteresowany głównie literaturą; kaznodzieja przyrównywany do Skargi, a
uprzednio radykał; kapłan stawiający najwyżej duchowieństwo, a uprzednio
żołnierz, za nic mający „szermierzy wiary”, nawet wzywający do zrzucenia ich
tyranii jako wspierającej tyranię ziemian i szlachty oraz politycznych
eksponentów interesów tych grup; „nauczyciel wiary”, a uprzednio jej negator;
ksiądz, a uprzednio politycznie zaangażowany jeśli nie działacz, to
przynajmniej zwolennik aktywistów wzywających do „czynu nadzwyczajnego”; krytyk
„księży spiskujących i szlachty niemądrze umiarkowanej”, sam (być może) ongiś
spiskujący i chyba umiarkowany (czy jednak niemądrze?). Cóż interesującego może
powiedzieć nam dzisiaj tak zmienny w swych zapatrywaniach człowiek? Albo
bezpieczniej i lepiej: cóż miał do powiedzenia tym, którzy zapisali się w historii
narodu polskiego swymi poczynaniami z lat 1830-1873? Być może najłatwiej byłoby
odpowiedzieć: miał do powiedzenia wiele, bo znał i tych, z którymi współdziałał
w środowiskach radykalnych i tych, z którymi współpracował już jako ceniony
przez Stolicę Apostolską kapłan ufający w niespożytość Kościoła
rzymskokatolickiego, jedynego w jego przekonaniu prawdziwego, będącego
wspólnotą mistyczną wieńczoną przez Chrystusa. Nie byłaby to jednak odpowiedź
zapowiadająca więcej ponad uzasadnienie rad udzielanych uczestnikom życia
politycznego. Próbując przedstawić odpowiedź poważniejszą, zapewne bliższą
także Kajsiewiczowi, sięgnąć musimy do podstaw jego sposobu myślenia o tym, co
polityczne, jest on bowiem nabudowywany na wcześniejszych ustaleniach
dotyczących historii i roli w niej Opatrzności, narodu i jego
odpowiedzialności, jednostki i jej relacji do tego, co pozadoczesne
i tego, co doczesne, a w czym „zamyka się” trwanie z jednej, odpowiedzialność
jego narodu z drugiej strony.
Kajsiewicz jest przeświadczony, że choć „z bliska” doświadczany przez
nas świat wydaje się pozbawiony porządku, chybotliwy i zmienny, jakby
pozostawiony bez „opieki” ze strony Osobowej Istoty Nadnaturalnej,
przekraczającej go i w jakiś sposób czuwającej nad nim lub nawet go
porządkującej, to spoglądając z „dłuższej perspektywy” z łatwością da się
odnaleźć rozliczne świadectwa Boskiej ingerencji w to, co w świecie tym się
rozgrywa, w to, co przecież On sam stworzył. Jak głosił kaznodzieja w pierwszym
kazaniu dla polskiej emigracji z 1842 r., Jego dziełem są także „narody i
narodowości”, z racji pochodzenia niebędące „same celem swego istnienia”, lecz
jedynie „środkami w ręku Boga do rozkrzewiania Jego
królestwa na ziemi, do wyznawania, bronienia prawdy i sprawiedliwości”6. Teza to niezwykle mocna, której
następstwem jest wywód dalszy, ważny dla zrozumienia nastawienia kaznodziei
także do zachowań politycznych Polaków, z jego punktu
widzenia chybionych, bo naruszających istniejący porządek (zakon), któremu
można przeczyć, ale którego niepodobna odmienić. Wszak dopóki „lud żydowski”
„stał i chadzał w zakonie”, dopóty „żył w pokoju i pomyślności”; podobnie „lud
polski” i każdy lud katolicki: jak tamten ustanowione wprost przez Boga i tylko
w planie doczesnym ponoszące odpowiedzialność za swe poczynania, miały one
stronić od „niewiary i bałwochwalstwa”, wsłuchiwać się w ewentualne
„napomnienia i karcenia” proroków; gdy jak tamten odrzucały proroków i nie
naprawiały swych relacji z Bogiem, narażały się na Jego gniew, na atak za Jego
sprawą „narodów dzikich i niewiernych ku pokruszeniu [ich] twardych karków” i
ponownemu przywiedzeniu do „przymierza z Bogiem”. Spoglądając z tego punktu
widzenia okazuje się, że dzieje człowieka są „dziejami grzechów i chłosty za
nie”, każdy naród jest bowiem swoistym „zbiorowym podmiotem moralnym”, który
ponosi odpowiedzialność, jest karany lub nagradzany przez ustalającego i
znającego miary odpowiedzialności Stwórcę-Opatrzność. Okazuje się, że „w ręku
Boga jeden naród jest młotem, a drugi kowadłem i nawzajem. Ani się gorszyć
trzeba, że równie albo i więcej grzeszne ludy są karcicielami innych”, bowiem
„sprawiedliwość Boża, [podobnie] jak ludzka, nie używa najświętszych w
społeczeństwie ku wypełnianiu swoich wyroków”7.
Karcenie nie dokonuje się bez winy; stałym wątkiem jest ten, który
nierozdzielnie wiąże karę z winą: także Polska nie była bez winy, gdy
dochodziło do zakłócenia jej potęgi zwłaszcza po XV w., uznanym za Skargą za
„złoty”, początkującym świetność czasów zygmuntowskich. Wówczas „Bóg nam dał
wszystko, czego dziś tylko najśmielsza rozpalona nieszczęściem wyobraźnia
zapragnąć może, myśmy tylko dzierżyć nie umieli i samochcąc z rąk upuścili”.
Zawiniony upadek zaczął się wówczas, gdy „przyjęliśmy z oświatą i handlem
zbytek i zepsucie obyczajów”, wraz z nimi zaś „zobojętnienie dla surowej wiary
przodków, a chwytanie się nowych, wygodniejszych wiarek,
skrzywienie umysłowych pojęć”. Co jednak najważniejsze, „chciwość osobistej
wolności, kosztem rzeczy publicznej, wyrodziła się w samolubstwo”, nie tylko
stanowe, ale także indywidualne8, które
w wielkiej mierze zdecydowało o tym, że „Polska przy wszystkim złym nic już
dobrego nie robiła, a raczej nic nie robiła”, popadając w „zupełną
odrętwiałość” i przez to w istocie tracąc – zapewne w oczach Boga – „prawo do
istnienia”9. Bóg ukarał więc polski
naród nie tylko (lub może: nie tyle) za brak „działań dobrych”, ile za brak
działań w ogóle, zawinioną jednak „nieczynność”. Kara ta ma zaś trwać dopóty,
dopóki narodu oczyszczonego cierpieniem Bóg nie postawi „na świeczniku, aby świecił
na okoliczne kraje i służył ku zbudowaniu wielu”10. Nie tylko wskutek aktywności własnych
wrogów, którzy wykorzystując „nieczynność” Polski doprowadzili do jej
rozbiorów, zanegowali jej polityczny byt, ale także w następstwie toczącej się
walki przeciwko chrześcijaństwu rzymskiemu, trwa wciąż stan nieuwzględniający
Polski jako podmiotu niepodległego politycznie. A jednak podmiot ten wciąż
„trwa moralnie”, jest wciąż podmiotem odpowiadającym za własne czyny,
ewentualnie starającym się o odzyskanie niepodległości politycznej.
Co jednak warunkuje jej odzyskanie? Odpowiedź Kajsiewicza,
często – nie tylko dziś – krytykowana jako „nadmiernie idealistyczna”, bo nie
uwzględniająca tzw. polityki realnej, opartej na zasadzie równowagi sił, jest
złożona. Wszelka „walka toczy się ostatecznie o Chrystusa: boć po jednej
stronie walczącej musi być koniecznie prawda i sprawiedliwość, musi być jej
przynajmniej względnie więcej, a zatem po tej stronie jest Chrystus” – oto
punkt wyjścia. Kościół rządzony jest „duchem Chrystusa”, dzięki czemu „z daleka
rzeczy przewiduje i środki opatrzne sposobi”. „Dyplomacja bez zasad” od wieków
„cerowała tylko i łatała co się w porządku politycznym i towarzyskim świata
psuło i darło”, nie dbając o to, by wesprzeć oba porządki na niezmiennych a
Bożych zasadach. Skutkiem tego, „rozstrój polityczny i społeczny [jest]
niechybny” i ma nastąpić rychło, naprawa zaś przyjść może tylko z Kościoła,
przez podporządkowanie się zasadom obowiązującym a znanym Kościołowi
Chrystusowemu, w przeciwnym razie świat upadnie, wypełniając się niemożliwym do
okiełznania chaosem: o ile „człowiek psuć i burzyć umie i bardzo stąd pyszny”,
o tyle jedynie „Bóg Wszechmocny i Wszechdobry z gruzów umie nowe stawiać
gmachy”11. Nie tyle wiara,
ile pewność w Boską zdolność ustanowienia trwałego gmachu porządków
politycznego i społecznego, skojarzona z obecnością Bożych zamiarów w
widzialnym a mistycznym Kościele wieńczonym przez papieża, wiązała się z
nadzieją; nadzieją jednak nie tylko na obecność Kościoła w sferze publicznej
doczesnego świata, ale także na odrodzenie tych narodów i jednostek, które
ufając Bogu i Jego Kościołowi, dołączą do dzieła budowy nowego a pewnego
porządku.
Ten krok rozumowania, który możemy nazwać drugim, wiązał się
ze wskazaniem postulatu podwójnej jedności: z jednej strony jedności Kościoła
(o czym wspominał w wielu swych kazaniach), z drugiej – a temat to nawet
bardziej dla niego ważki – jedności członków cierpiącego narodu. Jedność, a nie
mesjańskie dzieło cierpienia za innych; trwanie w jedności, a nie działanie na
rzecz odkupienia ludzkości całej, to zdają się być cele stawiane przez
Kajsiewicza narodowi polskiemu; narodowi o tyle ważnemu dla świata, że leżącemu
w Europie i ewentualnie zachowującemu jedność wewnętrzną i wierność Kościołowi
z jego widzialną Głową.
Świat dąży do jedności, dziś bardziej niż kiedykolwiek, bo ma
niezmiernie większe, rychlejsze środki porozumienia się. Kto tę jedność stworzy
w świecie? Ten, kto w Europie. Kto dotychczas jednoczył Europę? Chrystianizm.
Chrystianizm może tylko i na przyszłość, nie pogaństwo, nie judaizm, nie mahometyzm, wstyd by było dowodzić; nie filozofia ludzka,
która nigdy nie rządziła światem pogańskim, tym bardziej chrześcijańskim.
Babilon ten różnojęzyczny może rozdzielać, burzyć; jednoczyć, budować nie umie,
nie może. Może przeszkadzać lub pomagać innym siłom; ale chcąc zawsze panować,
zawsze służyć musi. Może być igraszką indywiduów, pokarmem narodów nie
zostanie.
„Sprawa chrystianizmu”, nie „sprawa polska”, jest święta, bo
pierwsza, a nie druga (wbrew mesjanistom) jest „sprawą Boga i Kościoła,
cywilizacji i wolności. […] Sprawa ta zwycięży”12, ale czy zwyciężą także Polacy?
Czy „sprawa polska” skorzysta z niechybnego zwycięstwa sprawy świętej? Oto
pytania, które zadaje kaznodzieja emigracji, żądając od współrodaków tak
„żołnierstwa duchowego”, jak i – przede wszystkim – jedności. Nieczynny ongiś,
„letni” zaledwie dziś, hołdujący po części czysto materialistycznym i
„politycznie realistycznym” poglądom radykalnym, po części zaś stosującym
fałszywe miary krytyki aktów Apostolskiej Stolicy, naród polski nie może
pozwolić sobie na postępy sekularyzacji, wzmaganej przez jego przeciwników i
przez nierozumiejących rzeczywistego stanu rzeczy radykałów z jednej,
innowierców rodzimych z drugiej strony. Musi znów „przykleić [się] do
niespożytej sprawy Boga i Kościoła”, musi pokutować i jednoczyć się miast
traktować siebie jako swoistą figurę zbiorowego a cierpiącego za innych
mesjasza13.
Wezwania do „jedności wewnętrznej narodowej”, do gromadzenia
się około jednego ołtarza, do wspólnych modlitw i wspólnego radzenia o sprawach
ojczyzny, do poniechania stronniczości, pojawiać się będą stale w wypowiedziach
„kaznodziei Wielkiej Emigracji”14.
Apele o zgodę między poszczególnymi jednostkami i między poszczególnymi warstwami
społecznymi – której brak był nie tylko przyczyną upadku Rzeczpospolitej15 i swoistej, własnej i
„czwartej” (po trzech rozbiorach) rewolucji u schyłku jej samodzielnego
istnienia16, ale też
dramatycznych wydarzeń późniejszych, związanych między innymi z rabacją
galicyjską17 – zawierają
kazania z kolejnych lat, zwłaszcza O ważności męczeństwa i O pokucie z 1842, O
trojakim życiu i trojakim patriotyzmie oraz O walce i żołnierstwie duchowym z
1843, O cierpliwości z 1844 i O jedności z miłości bożej z 1845 r.18 W każdym z nich znajdujemy
podobne treści: wciąż idzie o to, by „pomimo tarcia się namiętności ludzkich,
przemagała jedność i zgoda”. Przecież „narody powstawały współcześnie jak mąż
jeden, gotowe osoby i wszystko swoje poświęcić nie z lichych widoków ludzkich,
zysku lub chwały, ale dla myśli świętej, wyższej. W każdym narodzie znowu
stawał jeden za drugim, o którym sądził, że lepiej od niego czynić potrafi, ten
znowu za bieglejszym i cnotliwszym od siebie, tak iż w chwili jednej stawał lud
cały sprawiony jak zastępy archanielskie”. Bo choć bywały „szczytne chwile” w
dziejach Polski, to wciąż są one nieliczne, Polakami zbyt często bowiem
powoduje „jędza niezgody, ten pierworodny grzech narodu naszego”, który nadal a
„po tyrańsku dotychczas panuje. I nie dziw, bo Boga w sercu nie ma”19.
W ujęciu Kajsiewicza niezgoda była następstwem wad
moralnych, w pewnej mierze wynikała – po pierwsze – z niezrozumienia podstaw
legitymizacji władzy, po drugie zaś z nienależytego rozumienia patriotyzmu,
odnoszonego tylko do ojczyzny jako dziedziny doczesnej. Pierwszy problem wiązał
się z niewłaściwym ujmowaniem źródła władztwa; ta „niewłaściwość” powodowała
niezgodę, wiązała się bowiem z uznawaniem fałszywej tezy, jakoby władztwo
pochodzić mogło od człowieka, do którego dążący do jej uchwycenia mieli się
zwracać z apelami o poparcie; apelami zmierzającymi w istocie do zyskania
poklasku u tych, którzy nie rozumieli istoty władania albo – jak pretendenci –
mieli siebie za pierwotnych jej depozytariuszy. Tymczasem Kajsiewicz stoi na
stanowisku, że tylko:
Bóg jeden jest wszechwładny: bo on jeden wszechmądry. Wszechwładzę
ten tylko mieć winien i posiada, kto jest wszechwiedzący i władzy swojej
nadużyć nie może. Dlatego jakimkolwiek kanałem władza na społeczeństwo spływa,
w jakimkolwiek kształcie objawia się, z woli jest albo z dopuszczenia Bożego,
ale zawsze z Boga, źródła wszelkiej władzy. Lud może i bywa narzędziem,
środkiem oznaczenia, wypowiedzenia woli Bożej; ale i wówczas właściwie nie daje
władzy. Albowiem zdolności i cnót, dla których wybiera kogo do rządzenia sobą,
ani światła i pomocy do dobrych rządów nie daje lud, daje tylko Bóg.
Wszechwładztwo przeto czysto ludzkie, czy to w kształcie jedynowładztwa, czy wielo-, czy gminowładztwa, nie jest pojęciem
chrześcijańskim: bo człowiek, o ile jest człowiekiem, nie ma prawa do panowania
nad człowiekiem ani tym bardziej nad społeczeństwem. Że dla pogan, którzy
stracili byli kryterium prawdy przystanie większej liczby na jedno mogło się
wydawać prawdą bezwzględną, to rzecz prosta; ale odkąd znamy prawdę Bożą,
niezależną od przyzwolenia ludzkiego, owo starożytne: vox
populi, vox Dei, nie ma już
znaczenia, choć się nałogowo po głowach plącze.20
Gdy z kolei idzie o problem patriotyzmu, w kazaniu O
trojakim życiu i trojakim patriotyzmie z 1843 r. kaznodzieja wykazywał, że obok
pierwszego, najniższego stopnia miłości ojczyzny, nazywanego „uczutym,
instynktowym, nałogowym, […] rzewnym, tęsknym, choć ciemnym i nie pojmującym
się”, właściwym w istocie „ludom młodym, pasterskim lub rolniczym i ludziom
pozbawionym oświaty, ale też wolnym od wad i zepsucia cywilizacji już
przejrzałej lub chylącej się ku starości”, istnieją dwa stopnie wyższe.
„Patriotyzm umysłowy albo rozumowy” ma polegać głównie:
na
zakochaniu się w życiu historycznym, umysłowym i moralnym swego narodu, pewnym
utożsamieniu z nim własnej istoty. Żywiołami takiego patriotyzmu są głównie
dzieje, język, piśmiennictwo, sztuki, prawodawstwo, zwyczaje, wspomnienia:
żywioły wyższe od poprzednich, bo już nieorganiczne tylko, nie czułe, ale
rozumne. W miarę jednak starzenia się, psucia narodu, a raczej wzrostu
samolubstwa w wydatniejszych jego jednostkach, ojczyzna przestaje być, w
praktyce przynajmniej, przedmiotem miłości; staje się nim sobie sam człowiek.
Ojczyzna wtenczas zostaje środkiem tylko, punktem podpory, podstawą działań,
obrębem, pośród którego się porusza, rozwija czynność pojedyncza dążąca do
nieśmiertelności ziemskiej, materiałem, który myśl i wola indywiduów obrabia,
przetwarza na obraz i podobieństwo swoje, słowem z oblubienicy uwielbianej
ojczyzna zostaje służebnicą.
Ten typ
patriotyzmu, „niepłodny samolubnym indywidualizmem”, powszechny wśród Polaków,
nazywany również „robaczywym”, uzasadnia błędną tendencję do służby ojczyźnie o
tyle, o ile można nią „kierować i rządzić podług woli swojej”; tendencję
wzmagającą „jędzę niezgody”, umacniającą rozbicie i wewnętrzne napięcia.
Rozwiązanie poprawne daje dopiero trzeci typ patriotyzmu, usuwający miłowanie
„ojczyzny dla niej samej” albo tylko „dla samego siebie”, uzasadniający
natomiast miłowanie jej „w Bogu i dla Boga”. On dopiero pozwala nie być
„niewolnikami rodzimej ziemi ani siebie samych. […] Kochać ojczyznę w Bogu”,
pamiętajmy: ostatecznym źródle władztwa, „nie jest to [jednak] przedłużać jej
trwanie, przenosić ją w wieczność absolutnie”, skoro „Bóg uświęca i w chwale
nagradza, słowem zbawia tylko indywidua”. Rojenie o „zbawieniu zbiorowym
narodu” jest błędem niesłychanym.
Każdy
pojedynczy człowiek, mając jeden wszystkim wspólny cel ostateczny, różne ma
przecie powołanie i przeznaczenie na ziemi i osobnymi środki dopełnia woli
Bożej nad sobą. Podobnie całe narody (a narody Bóg stworzył, człowiek zaś może
tylko ulepić państwo, to jest sztuczną mozaikę lub mieszaninę ludów) mają w tym
życiu przechodnim odmienne stanowisko, osobne powołanie, które spełniać są
winne pod karą potępienia ziemskiego, na czas lub na zawsze, jako osoby
samoistne.
Naród
jest więc „osobą samoistną”, ponoszącą odpowiedzialność za swoje działania
tylko w planie doczesnym; jest on jednak jako osoba tym bardziej zdolny do
działania, im bardziej zjednoczony; tym bardziej zdolny do działania
właściwego, Bogu się podobającego, im bardziej ufa Bogu i dąży do spełnienia w
swych poczynaniach wszystkich bliskich Mu a niezmiennych zasad.
A jako
wiedza o każdym człowieku trwa wciąż i na zawsze w Bogu, tak wiedza o narodach
trwa i trwać będzie na zawsze w Bogu, choć przejdą i ta ziemia, i ród ludzki.
Każdy naród jest niby osobnym tonem w wielkiej harmonii Bożej odgrywającej się
w dziejach świata, niby gwiazdą osobną w wielkiej konstelacji idei boskich o
ludzkim rodzaju. A ludzki rodzaj, o ile czynny, żywy, o ile część światła
ludzkości oświecona i wierna światłu Bożemu, mieści się w Kościele katolickim,
zajmuje wszystkich katolików wiedzących czy nie wiedzących o sobie, należących,
według wyrażenia teologicznego, do ciała lub duszy Kościoła. Narodowości
katolickie zatem są jakoby tyluż słupami, na których się opiera, wynosi ku
niebu kopuła jedności katolickiej uwieńczona krzyżem Zbawiciela i wiąże różność
w jedność harmonijną, tak, iż narodowości katolickie, nie będąc warunkiem
trwania Kościoła, wchodzą z nim w całość wspaniałą; stąd ich dzielność, pewna niepożytość i nieśmiertelność doczesna. Miłość ojczyzny w
Bogu w pojęciu katolickim, choć jest zrazu uczuciem mieszanym, u szczytu swego
zlewa się z czysto już duchową miłością matki naszej Kościoła, a następnie z
samą miłością niebieskiego jej Oblubieńca, Głowy i Pana.
Ustalenia
to ważne dla rozumowania ultramontanina, ujawniające znaczenie zgodności reguł
realizowanych przez naród (jego przywódców) stanowiący jedność, z regułami nie
tylko podobającymi się Bogu, ale i bronionymi przez Jego Kościół. „Ach któż mi
da podobną całość, podobną ideę życia ludzkości w Bogu przez Kościół?” –
wzdycha polski kaznodzieja. Czym w porównaniu z takim ujęciem ludzkości i
narodów katolickich w Bogu jest „to nowożytne, materialne lub panteistyczne,
czcze, abstrakcyjne pojęcie ludzkości?”, pyta on w końcu.
O jakże
się pełno żyje, kiedy cała skala pojęć i uczuć, które się mogą zmieścić w duszy
ludzkiej, nastrojona z należytym poddaniem niższych wyższym, kiedy i każde
pojedynczo i wspólnie zlane dźwięczny ton oddają. Nie przeczę, że często
potrzeba walki, aby utrzymać równowagę, poskramiać buntujące się wyłączności:
ale czy nam tu co podobna bez walki, a przeto i bez boleści, czy bez nich dla
nas szczęście możliwe?21
Jedność przeto, jedność tak w Kościele, jak i w każdym narodzie
należącym do niego, jedność, bo jeden jest świat i jeden Bóg ustalający
podstawy jego porządków, dający istnienie każdemu narodowi i sprawiedliwie
sądzący każdy naród – oto podstawa rozumowania Zmartwychwstańca. Dążenie do
niej jest też zadaniem członków narodu polskiego, którzy winni (wreszcie)
dostrzec znaczenie jedności, potrzeby jednoczenia się jednak nie wokół idei
politycznych, zwłaszcza absolutyzowanych, lecz wokół Kościoła
i jego Głowy doczesnej jako krzewicieli jedności w Bogu22. Wszelkie odstępstwa od tej
jedności są niebezpieczne dla każdego, tak dla każdej jednostki, jak i dla
każdej „osoby zbiorowej”23,
raz jeszcze podkreślmy – ponoszącej odpowiedzialność jedynie w dziedzinie
doczesnej, w niej ewentualnie karanej utratą niepodległości politycznej, w niej
jednak ewentualnie także starającej się i odzyskującej to, co utraciła wskutek
błędów wynikających z wielości, z partykularyzmów, z prób realizacji tego, co
przeczy oczekiwanej a identyfikowanej w zasadach i źródle jedności. Tej
jedności nie sprzyjają jednak dziś, na emigracji i w kraju, wszyscy ci, którzy
uciekają się do środków radykalnych, którzy uderzają w szczególności w należącą
do reguł gwarantujących jedność własność prywatną, którzy mamią lud obietnicami
realizowanymi cudzym kosztem. Takimi są wszyscy radykałowie marzący o
zasadniczej przebudowie społecznej i politycznej zarazem. Choć zwykle należą
oni do grup powołanych do dbania o jedność, to uderzają w nią bodaj najmocniej.
„Krotochwila polityczna” podnoszona przez Kajsiewicza na tym również polega, że
ci, którzy mają paść ofiarą rewolucji, zwykle ją przygotowują, jej
służą. Dlaczego? Bo w epokach niewiary i wzburzenia wszyscy mniej więcej
przyjmują te same fałszywe zasady i dziwią się potem, że odważniejsi i
logiczniejsi nie chcą z innymi stanąć w pół drogi, ale do ostatnich jej
następstw rozwijają i wprowadzają w życie. Takie jest dziś położenie świata.
Prawda z fałszem przemieszana bije się z fałszem okraszonym prawdą i dlatego
walka tak zażarta i długa, dlatego zwycięstwa fizyczne rzeczy nie rozstrzygają,
bo fałsz zawsze mocny przeciwko prawdzie niecałej, a prawda wtedy tylko
zwycięża, kiedy całkowita. A nie chcą ludzie, skarżący się na zgubne zasady,
obrócić się do Boga, który w zakonie swoim i Kościele złożył lekarstwo jedyne
na choroby tak społeczne, jak osobiste; i dlatego kary końca nie mają24
bo lekarstwo albo nie poznane, albo odrzucone25. Apel do „warstw przodkujących”
narodu, jak mawiać będą krakowscy „stańczycy”26,
jak się wydaje wiele zawdzięczający także Zmartwychwstańcom, apel do szlachty
jako takiej warstwy, wiąże się więc z czytelnym apelem do rozpoznania „prawd
odwiecznych”, na których zasadza się porządek ustanowiony przez Boga. Ich
uwzględnienie przez każdego z osobna przedstawiciela tej warstwy i zarazem
wszystkich jej i innych warstw członków, wydaje się być warunkiem koniecznym
nie tylko powodzenia narodu w trwaniu, ale także jego powodzenia w staraniach o
odzyskanie bytu politycznego. Powodzenie to nie jest możliwe, gdy uwzględnia
się tylko zależności uchwytne w planie empirycznym, gdy rachuje się na cudzą
pomoc materialną, gdy potęguje się środki doczesne, gdy kładzie się wszystko na
szalę rozwoju gospodarczego czy nawet militarnego. Dyplomacja i siła to nie
wszystko; to jedynie dopełnienie mocy wcześniejszej, czerpanej z jedności
opartej na wspólnych a prawdziwych, sprawiedliwych regułach pochodzących od
Boga i znanych Kościołowi i jego Głowie.
Ani mocy, ani dyplomacji i sile nie pomaga jednak „polityka
uczucia”, pomaga zaś „polityka rozumu”; niewczesność czynów militarnych, często
analizowana przez Kajsiewicza w związku z polskimi powstaniami, łączy się z
jego analizą roli duchowieństwa; analizą konsekwentną a kontrowersyjną,
czyniącą tę warstwę odpowiedzialną za ukazywanie reguł pochodzących od Boga,
wzmacniających jedność narodu, nie dozwalającą jej atoli uczestniczyć w
rozpatrywaniu środków politycznych. Pokojowe manifestacje początków 1861 r.
zostały odebrane przez Kajsiewicza jako przejaw oczekiwanych starań o
odzyskanie niepodległości, podjętych przy zastosowaniu właściwych środków i z
właściwą postawą duchowieństwa. Były one dlań krokiem realizacji programu organicznego
o podłożu religijnym, bo do religijnych treści odwoływali się manifestanci.
„Gorączka”, jakże częsta w dotychczasowych próbach podejmowanych przez Polaków,
„nie jest siłą; jest jeno jej pozorem, a rzeczywistą słabością; prawdziwa siła
idzie zawsze z pokojem i posiadaniem się wewnętrznym”. Tymi słowami kaznodzieja
rozpoczął kazanie O posiadaniu się w dniu 9 marca 1861 roku27 przeświadczony, że ówczesnymi
wydarzeniami kierowała nie radykalna centralizacja demokratyczna, ale
Opatrzność, bo – jak twierdził – w porządku logicznym nawet znakomity skutek
nie może być większy od swojej przyczyny. Naród podjął wreszcie od dawna
proponowany środek w postaci biernego oporu – „oręża ducha – i od razu wygrał
walną bitwę”. Dlatego kaznodzieja wzywał do trwania na stanowisku, które miało
pozwolić narodowi polskiemu „zyskać jedno z przodujących miejsc w rzędzie
narodów chrześcijańskich”28.
Duchowieństwo miało w tym względzie wielką rolę do odegrania, powinno bowiem
pomagać innym „warstwom przodkującym” w „chłodzeniu gorączki”, rozpoznawaniu
„reguł odwiecznych”, miało ukazywać podstawy jedności, choć nie do niego
należało rządzenie, jej utrzymywanie w planie politycznym. Wikłanie się
kapłanów w działania polityczne i ich wykorzystywanie przez skłócone
stronnictwa odrzucał kaznodzieja z oburzeniem, wciąż wskazując na konieczność
odróżniania dwóch wymiarów: wykraczającego poza plan doczesny, a sięgającego
samego Boga, i ograniczającego się do tego planu, lecz uwikłanego w plan
szerszy. Mając na względzie reminiscencje dawnego, dualistycznego modelu
relacji między oboma planami i dwoma rodzajami zwierzchnictwa uobecniającymi
się w nich, Kajsiewicz wywodzi dalej swe stanowisko w liście napisanym w 1849
r., zatem w związku z Wiosną Ludów, w której Polacy uczestniczyli także poza
ziemiami rodzimymi. Ów List otwarty do Wydawcy „Przeglądu
Poznańskiego” o stanowisku kapłana względem sprawy narodowej a polityki zawiera
słowa znakomicie oddające intencje autora:
zostaje
kapłanom cała polityka teoretyczna, o ile jest umiejętnością, cała filozofia
religijna polityki, częścią integralną teologii będąca. Zakon boży nie tylko
obowiązuje jednostki, ale i społeczeństwa; nie tylko ludzi prywatnych, ale i
publicznych. Umiejętność tedy polityki ma posiadać ksiądz, bo nieraz jako
spowiednik musi oświecić człowieka publicznego bijącego się ze swoim sumieniem;
nieraz jako kaznodzieja musi powstać na grzechy publiczne i polityczne. Ma się,
mówi Skarga, mieszać ksiądz do polityki nie by się nią bawił i w niej sobie
podobał, ale by grzech z polityki wypędzał. Tego właśnie politycy niereligijni
nie lubią i ile razy księdza do swojej polityki jak służalca nie zaprzęgą,
wołają: „po co się ksiądz miesza do polityki?" Otóż ksiądz nie mieszając
się do polityki dziennej, ulicznej, nie mieszając się do stronnictw,
powinien z bezstronnością odwieczne zasady przez Boga społeczeństwu wytknięte
wyznawać i bronić.29
List do księdza Aleksego Prusinowskiego, wydawcy „Tygodnika
Katolickiego”30, napisany
przez Kajsiewicza 31 marca 1862 r., powtarzał tezy zawarte we wcześniejszych
pismach, stanowiąc swoiste wprowadzenie do kontrowersyjnego listu z następnego
roku. Już w 1862 r., jak dwanaście lat wcześniej, Kajsiewicz przestrzega przed
wykorzystywaniem duchowieństwa przez „królików politycznych” oraz próbami
ograniczania księży do „kościoła i zakrystii”, jak działo się w Piemoncie i
Francji ożywionych tak krytykowanym za radykalizm i tak niebezpiecznym dla
„sprawy polskiej” „duchem rewolucyjnym”. Nie proponował „systematycznego
usunięcia się duchownych od posług krajowych”, lecz przestrzegał „księży
spiskujących” przed politykami, którzy nieświadomie współpracowali z Rosją,
optując z jednej strony za europejskim radykalizmem, z drugiej za
„narodowościami włoskimi” (tu adres polemiczny kierowany był przeciw „niemądrze
umiarkowanym” przywódcom politycznym). Wobec przewidywań dotyczących wydania
kolejnej nieprzychylnej sprawie polskiej bulli papieskiej31, w oktawę Trzech Króli 1863 r.
Kajsiewicz napisał List otwarty do braci księży grzesznie spiskujących i do
braci szlachty niemądrze umiarkowanych, opublikowany w całości jedynie przez
ultramontański „Tygodnik Katolicki”, zaś w formie spreparowanej przez cenzurę w
kilku czasopismach wychodzących w ogarniętym już walką zaborze rosyjskim. Do
dziś odbierany przez badaczy jako błędny z politycznego i religijnego punktu
widzenia32, list nie
odbiegał w swej treści od wcześniejszych wypowiedzi Kajsiewicza, znów
przypominającego, że Kościół zabrania księżom należenia do tajnych sprzysiężeń,
z jednej strony kierujących się wyłącznie ku celom świeckim, z drugiej zaś
osłabiających hierarchiczną lojalność kapłanów. Znów podkreślał
niebezpieczeństwo składania przysiąg na wierność radykałom, którzy doprowadzili
do przelania krwi w Wielkopolsce i Galicji w latach 40. i pytał, czy „dla
wydobycia się spod obcej wprawdzie, despotycznej i niekatolickiej władzy, dla
wywalczenia wolności sobie i Ojczyźnie”, mogą duchowni zaczynać od zaprzedania
dusz „władzy pokątnej, bezimiennej, samowstrętnej,
przed nikim nie odpowiedzialnej?” Zaznaczał przy tym, iż przewidywane powstanie
jest „najbardziej nie wczas”. Pytał znacząco: „ma więc być powstanie wobec tak
wielkiej siły zbrojnej, na jakąż pomoc uorganizowaną liczycie? Czy na jakie
mocarstwo? […] To może kraj ma zasobów wojennych i broni pod dostatkiem?” I odpowiadał:
„wiem dobrze, że nie”. Kapłani służący radykałom, pobudzający biedniejszych do
nienawiści wobec bogatych, uznani zostali nie za kapłanów polskich, lecz za
kapłanów „Polski ubóstwionej”, grzeszących bałwochwalstwem narodowym.
Konsekwencja Zmartwychwstańca nie baczyła na okoliczności natury czysto
politycznej, wynikała raczej z chęci utrzymania, nawet w nabrzmiałej
niebezpieczeństwem wybuchu sytuacji, spójności i niesprzeczności doktryny
decydującej wszak o jedności ludzkości z jednej, narodu z drugiej strony. Nie
ta jednak okoliczność stać się miała przyczyną ataków na Kajsiewicza: przyczyną
główną był moment publikacji (dzień wybuchu powstania) oraz zasadniczo
krytyczny stosunek nie tylko do radykalnego stronnictwa ruchu, ale także do
stronnictwa umiarkowanego. Dla samego autora była to okoliczność wtórna, bo
polityczna, sytuacyjna i nie w pełni korespondująca z oglądem właściwym myśli
politycznej polskich ultramontanów: wyznacznikiem tej
nie była wszak polityczna skuteczność, lecz koherentność celów i środków33.
Zdaniem Kajsiewicza odpowiedzialność za bieg wypadków,
odbiegających od wzniosłości wcześniejszego oporu biernego, spoczywała nie
tylko na radykałach, ale także na umiarkowanych, którzy wprawdzie nie
akceptowali „rewolucyjnego mazzinizmu”, lecz błędnie
poszukiwali środka „pomiędzy katolicyzmem i rewolucją” miast opowiedzieć się
wprost za katolicyzmem; szukali jedności narodu poświęcając prawdę i
sprawiedliwość, wbrew zasadom opowiadali się za jednością Włoch i korzystając z
wzorów zachodnich krytycznie oceniali znaczenie Kościoła; będąc zachowawcami w
domu, stawali się rewolucjonistami „za granicą i w polityce”. „Przewiane
bezbożnością wyobrażenia zachodniorewolucyjne musiały
[więc] wpaść całą siłą do Polski”, popychając także umiarkowanych ku
bałwochwalstwu błędnej jedności, która przez analogię ze sprawą włoską stawała
się nie tyle apologią jedności narodu, ile apologią jedności słowiańskiej34; była, co więcej, zgodą na
współpracę z Prusami i Rosją, które wspierały usiłowania Piemontu przy pomijaniu
sprawy Kościoła i papiestwa. Poświęcanie sprawy papieża dla pseudopostępowego
Piemontu przyczyniało się do rozbicia narodu, niweczenia siły moralnej, jaką
dysponował kilkanaście miesięcy wcześniej. Dlatego umiarkowanych spotykał ze
strony Kajsiewicza gorzki wyrzut: „O Bracia! Chcieliście bronić podań prawa
gwałconego; walczyć bronią moralną, bronią ducha, więc odwieczną bronią
Kościoła, a poświęciliście naturalnego waszego naczelnika i opiekuna dla
zdobywcy, który w ciemiężcach waszych szukał i znalazł sprzymierzeńców”35.
Choć inni ultramontanie bronili Kajsiewicza przed zarzutami
narodowej apostazji i potępienia powstania, to nawet „Przegląd Poznański” uznał
jego wystąpienie za politycznie błędne, wykazując jednak, iż nie negował on
powstania po wybuchu36.
Polityczny błąd, także w ujęciu innych ultramontanów,
nie łączył się jednak z błędem natury religijno-moralnej; nie tylko Kajsiewicz
przecież wzywał do ostrożności, dostrzegał wiązanie się powodowanych błędnym
jednak patriotyzmem duchownych z radykalnymi „czerwonymi”, „białych” zaś miał
za nazbyt hołdujących stanowisku liberalnemu, skorych do oceniania
rzeczywistości wedle miar przenoszonych bezkrytycznie z Zachodu, marzących o
pomocy, która znikąd nadejść nie mogła jako pomoc militarna lub polityczna,
mogła natomiast jako moralna ze strony Stolicy Apostolskiej choćby.
Niewczesność polityczna powstania, znów będąca przejawem „polityki uczucia”
raczej niźli „polityki rozumu”, nie była jednak – nie tylko w jego ujęciu – tak
groźna, jak redukcja rzeczy politycznych do wymiaru „czysto doczesnego”, w
którym zamykać się miała również aktywność duchowieństwa. Redukcja ta, jak
zdaje się mniemać Kajsiewicz, była kolejnym przejawem zbliżania się Polaków do
błędnej „polityki realnej”, ich zgubnej chęci „spłaszczania” rozważań, gubienia
wymiaru pozadoczesnego fundującego absolutne miary
moralne, które rozpoznawać i których strzec mieli kapłani gwoli zachowania
również tożsamości wciąż zniewolonych Polaków. Być może rozumowanie
Zmartwychwstańca wydać się dziś może naiwnym, bo nazbyt idealistycznym, jednak
jego zastrzeżenia zachowały wagę w pewnym zakresie dla wielu przedstawicieli
następnych pokoleń polskich zachowawców: także tych, którzy aktywni byli w
niepodległej już II Rzeczpospolitej.
Przypisy
1
www.zmartwychwstancy.pl/hieronim-kajsiewicz. html
(odczyt: 2008-06-14). Tamże znajdujemy stwierdzenia, iż Kajsiewicz – „otwarty
na otaczający go świat – był wybitnym kaznodzieją (nazywanym drugim P. Skargą),
kierownikiem dusz, pisarzem religijnym i poetą, generałem zakonu, współzałożycielem
niepokalanek. Czuł się [on] dobrze w roli przede wszystkim duszpasterza,
inicjatora różnych dzieł apostolskich, wciągając w nie większe lub mniejsze
grupy ludzkie”. Miał wreszcie Kajsiewicz, „wraz z ks. P. Semenenką
CR”, stworzyć „podstawy pod filozofię i teologię narodu”.
2
Kwestia przynależności Kajsiewicza do konspiracyjnej grupy przygotowującej
powstanie jest przedmiotem sporu: zob. w szczególności ks. J. Guzdek, Hieronim Kajsiewicz – charyzmatyczny duszpasterz,
[w:] H. Kajsiewicz, Ksiądz a polityka, Kraków 2000, s. 18, oraz J. S., Pamięci
ks. Hieronima Kajsiewicza (1812-1873), „Tygodnik Powszechny” 48 (1297) z 1973
r. Guzdek zauważa, że Kajsiewicz nie interesował się
przed wybuchem powstania sprawami politycznymi (przywołując m.in. wyjątki z
jego Wspomnień), zbliżając się jednak zarazem wówczas do poglądów tej części
społeczeństwa Królestwa Kongresowego, która nie myślała o niepodległej Polsce,
ponieważ można było wiele stracić: własne wojsko z polskimi orłami i polską
komendą, dobrze rozwijające się szkolnictwo i oświatę, przemysł i handel
(tamże; teza ta nie została poparta szerszym wywodem, choć zdaje się przeczyć
możliwym związkom przyszłego Zmartwychwstańca z konspiratorami przygotowującymi
powstanie; skądinąd wspominany autor przekonuje, że na emigracji Kajsiewicz
pozostał „żołnierzem narodowej sprawy. Po to udał się na zachód Europy, aby tam
przygotowywać się wraz z innymi do ponownego podjęcia walki zbrojnej o wolność
narodową. Z perspektywy czasu powstania nigdy nie potępił, jedynie ubolewał nad
tym, że wybuchło za wcześnie, bez odpowiedniego przygotowania […]” – tamże, s.
19-20).
3
Zob. m.in. J. Bystrzycki, O poezyach i mowach
pogrzebowych ks. Hieronima Kajsiewicza, Kraków 1902, s. 51 i n.
4
Słowa Kajsiewicza przywołane w: ks. P. Smolikowski
CR, Historya Zgromadzenia Zmartwychwstania Pańskiego,
t. III, Kraków 1896, s. 7.
5
Zob. szerzej ks. B. Micewski CR, Ksiądz Kajsiewicz a powstanie styczniowe,
„Znak” 1973, nr 233-234, s. 1520-1545.
6
Kazanie O rządach Opatrzności. Przy otwieraniu nabożeństwa dla emigracji
polskiej w Paryżu. Na dniu 10. września r. p. 1842 w kościele św. Rocha w
Kaplicy Męki Pańskiej (Chapelle du
Calvaire), s. 22 niniejszego wydania. Powiada Kajsiewicz: „dla narodów jest zupełna sankcja
doczesna na tej ziemi, bo w wieczności zostanie jak dziś jest myśl, którą
wyobrażały, którą żyły; w rzeczy, jednostki tylko czas przeżyją. Narody, jako
takie, nie będą karane ani nagradzane w przyszłym życiu. A królestwo Boże,
chociaż nie jest z tego świata, jest przecie, jakkolwiek niedoskonałe, i na tym
świecie” (tamże).
7
Tamże, s. 23.
8
„Współcześnie z naszą niebacznością i nadużyciami [za
ostatniego już Jagiellona]”, powiada Kajsiewicz, „podnosi głowę schizma. Nie
pozwalamy innym uskromić, owszem dla związków krwi
bierzemy pod opiekę ożenionego krzyżaka, usadawiamy ostatecznie protestantyzm,
i wszystkie klęski stąd dla nas aż do dni dzisiejszych, sobie wyłącznie
przypisać winniśmy. W domu rokosze szlacheckie, protestantyzm i schizma
polityczna. Złe się szerzy za Zygmunta Augusta, umiera bezdzietnie ostatni
niepowściągliwy Jagiellończyk, jak Piast ostatni umarł, chociaż wiele błędów
nagrodził przyjęciem Soboru Trydenckiego i dokończeniem narodowej Unii. Odtąd
zaczynają się przepowiednie o nastąpić mającej karze i upadku narodu”. Polski
nie naprawiły nawet najazdy połowy XVII w., choć jej władcy – zwłaszcza Jan
Kazimierz – byli już świadomi, że „grzechy możnych i uciemiężenie ludu (ten
grzech od tylu wieków wołający o pomstę do nieba, o który tyle razy strofowali
papieże bezskutecznie) sprowadziły na naród zasłużone kary” (tamże, s.
28.).
9
Tamże: „Była wprawdzie myśl poprawy” – dopowiada
kaznodzieja analizując stan poprzedzający upadek I Rzeczpospolitej – „ale
prosto zewnętrzna, polityczna, ziemska, bez polepszenia wewnętrznego w sercu, w
obyczajach w obliczu Boga […]. I kiedy większa część narodu trzymała się wiary
katolickiej, ale przy niej chciała utrzymać wszystkie niekatolickie narosłości,
przesądy i nadużycia, słowem kanonizować całą złą swoją szlachetczyznę, strona
reformatorska znosiła część nadużyć w imię państwa i ziemskiej filantropii, a
otwierała wrota nowym, w zmienionym tylko kształcie. W takim usposobieniu
narodu i kiedy Bóg spełnił groźbę swoją dając mu za karę niemądrego króla,
zaczęła się pierwsza wojna o niepodległość i z pomienionych powodów upadła.
Przynajmniej Barscy rycerze postawili walkę narodową na stanowisku wiary i
Kościoła; wołali, że wolność przenoszą nad życie, ale wiarę nad samą wolność.
Wkrótce jednak i to stanowisko, w sobie zawsze jedno, niezrozumiałe się stało i
skrzywione pod wpływem wyobrażeń i wypadków francuskich. Wzięto się do nauk, do
przemysłu; prawodawcy wielkiego sejmu piękne pisali prawa, chcieli się papierem
skwitować ze sprawiedliwością Bożą; ale jakie spędzali noce? Współcześnie
więcej było rozwodów w jednej Warszawie niż w reszcie katolickiego świata.
Szczyciliśmy się nędzni, że stolicę naszą nazywano małym Paryżem, kiedy wielki
był wielkim domem nierządu serca i umysłów. Do podłej i dziecinnej
sprzedajności, niezgody, przybyła naśladowana z Francji nienawiść, a
przynajmniej obojętność ku religii, targanie się na kościoły i osoby duchowne,
jakkolwiek zresztą może winne; i sami sprawę naszą tak czystą ochrzciliśmy
imieniem rewolucji zachodnich i potem skarżymy się, że nas Kościół ma w podejrzeniu.
Kara Boża posuwała się jednak zwolna, cząstkowymi rozbiorami, jak wylew wody
dla dania jeszcze czasu; w końcu „powiedział Pan słowo w Izraelu, aby
zadzwoniło w uszach wszystkich” i w krwi, dymie, a pożarze Pragi znikła Polska
z oblicza narodów. […] Mieliśmy kościoły pod bokiem, aleśmy chodzili do nich
najczęściej dla zgorszenia i urągania się pobożności ludu. Mieliśmy szkoły i
uniwersytety, ale nauka pozbawiona balsamu religii rozkładała się i psuła, i
szliśmy wielkim krokiem do największej ciemnoty jaka być może, do ciemnoty
fałszywej, próżnej, dumnej umiejętności. Tak się sposobiły przyszłe pokolenia,
w oczach których pobożność była bez wyjątku niemylnym dowodem nierozumu i pokrytości. Cała
opozycja była zewnętrznie narodowa i wyłącznie świecka na ostatnim jeszcze
sejmie; kiedy sam rząd schizmatycki chciał zabezpieczyć śluby kościelne i
pohamować rozwody, piętnaście tylko głosów świeckich w obu razem izbach poparło
prawa Kościoła. W takim usposobieniu, z takim zdrowiem i gotowością wewnętrzną
zaczęliśmy walkę o niepodległość. Mogliśmy zapewne liczyć na łaskę Bożą i
błogosławieństwo Kościoła! Jakaś tradycyjna poezja, jakaś wodnista religijność,
wkrótce wywietrzała, zamierzchła. Nie rozumiał nas lud nucący sobie wśród
grzmotu dział hymny Dawidowe, a myśmy aż w obozach ścigali jego wiarę. A jednak
dla tego ludu może, dla małej liczby sług swoich, Bóg nam dał raz jeszcze w
ręce losy Ojczyzny naszej, sami to dziś przyznajecie. I znowu w skutku
nieuleczonych grzechów narodu upuściliście je z ręki. Opatrzność temuż winna?
Okryła nas ona jak czuła matka miłe zawsze, bo swoje, choć grzeszne dzieci,
piękną sukienką niezasłużonej chwały na przykre lata tułactwa. A wy zamiast
okrycia nią nagości naszej, zamiast słusznego upokajania,
wbici w dumę poklaskiem nierozumnej tłuszczy samiście
ją poszarpali i wzajemną oszpecali potwarzą. I nie spędzajcie jedni na drugich,
starzy na młodych, podwładni na dowódców, boście, bośmy raczej wszyscy winni;
ci, co nie mieli czasu wydobyć się na wierzch w kraju pokazali za granicą, jakim
by byli szli torem. Z jakimi złączyliście się tu ludźmi? Jakie pokochaliście
księgi? Jakieście wyznawali, rozszerzali zasady? Na
czym zużyliście świeżość dusz waszych, na czym siły waszego ciała? O! Bodajby
tylko w skutku nędzy i cierpienia. Ilu sobie samobójstwem dni przyśpieszyło,
iluż z bratniej poległo ręki? O, dziękujcie Bogu, że was na ten czas gorączki
wysłał bezbronnych z kraju! Niepodobna byście sami tego dziś nie czuli. Tuście zużyli wiele piór, zmęczyliście prasy, ale w kraju
byłaby się lała krew bratnia, bratnie by się kruszyły oręża” (tamże, s. 29-31).
10
Tamże, s. 31.
11 Domówienie kazania o przeciwnikach Chrystusowych
powiedzianego w Paryżu w dzień Nowego Roku (1862), s. 236 niniejszego wydania
[H. Kajsiewicz, O duchu rewolucyjnym, OMP, Kraków].
12
Kazanie O walce i żołnierstwie duchowym na dzień 29 listopada 1843 r, s. 73
niniejszego wydania.
13
Kazanie O rządach Opatrzności… Apel ten osadzany bywał przez Kajsiewicza w
szerszym kontekście: „od rewolucji społecznych obcych, a tym bardziej swoich,
niczego się nie spodziewajcie, jak tylko większego zła, gdyż dopiero wówczas
gdy Europa wytrzeźwi się z szału, gdy chłostą nauczona ukorzy się przed Bogiem
i podług prawdy jego z ludźmi i narody obchodzić się zacznie, wówczas pod
sercem Zbawiciela wybije dla nas godzina miłosierdzia, wówczas odsłonią się nam
przeznaczenia nasze i drogi, którymi nas do nich prowadził; wówczas pojmiemy
dlaczego tyle, tak długo i więcej od innych ludów cierpieliśmy” (Domówienie
Kazania o duchu narodowym, s. 126 niniejszego wydania).
14
Zwłaszcza w ważnym kazaniu O pokucie z 1842 r., w którym pojawia się
najbardziej bodaj jednoznaczne stwierdzenie, iż „religia katolicka […] była i
jest podstawą całego życia umysłowego, moralnego i historycznego Polski”,
Kajsiewicz dwakroć stawia kluczową alternatywę. Po pierwsze, wskazuje, iż
„życie Polski tym wyłączniej spoczywa w katolicyzmie,
iż on jeden był spójnią tego kruchego ciała, w którym indywidualność zawsze
przemagała, a poza rodzinę nie wychodziła. On zastępował tę sklejność
i organiczne instynkty, których zarówno z innymi ludami nie posiadamy; on
zastępował ten zbiorowy rozum narodu publiczny, który, nigdy weń nie bogaci,
dziś z osłabieniem wiary zupełnieśmy zatracili.
Katolicyzm przy tak odrębnym naszym urządzeniu społecznym, wiązał nas jedynie z
resztą zachodniego świata i przyniósł nam to wychowanie, co nas czyni wyższymi
nad wszystkie inne ludy tegoż plemienia. Bo jeżeli wszędzie i zawsze wielkie
myśli z serca płyną, tedy najbardziej u nas pobożność, zapał płynący z wiary
zastępował wszystkie niedostatki rządu i rozumu. Narodowość nasza jest więc jak
obraz na murze malowany, weń wpity, wrośnięty”. I kluczowy wniosek: „dopóki mur
cały, jakkolwiek by obraz uszkodzony, wszystko da się naprawić; ale skoro się
mur obali, a dziś już jest podważony, wszystkie wasze teorie, cały patriotyzm
nie zbawi narodu, Polska przestanie być Polską”. Po drugie, przywołując
kojarzony niekiedy z nachyleniem mesjanistycznym obraz narodu polskiego
naciągniętego przez Boga na krzyż i strojonego przez „Boskiego lutnistę” do
„Boskiej harmonii”, wskazuje, że Polska albo wytrzyma tę „próbę strojenia”,
albo upadnie, „emigracja się nawróci lub marnie zginie. Prorokiem nie jestem,
co potem będzie, nie wiem, ale to wiem pewno, że bez poprawy wewnętrznej nic
dobrego być nie może, lub, co gorsza, a czego nie daj, Boże, będzie powód
nowych ostatecznych nieszczęść narodu, bez, korzyści i nawet bez chwały”, s.
43-44 niniejszego wydania.
15
„Podział Polski był dopuszczeniem Boga za grzechy nasze”, głosił Kajsiewicz w
1849 r.; „niemniej przeto był winą i błędem ze strony sprawców, karą cięższą na
nich za niewiarę wówczas powszechnie panującą i wypędzenie dobrej wiary z
polityki. Co Bóg dopuszcza, niekoniecznie już w tym ma upodobanie; karząc
jednego przez drugich, niekoniecznie karze przez niewinnych, niekoniecznie
karać myśli zawsze jednego; owszem, życie narodów jest tylko doczesne, kary też
tylko doczesne, Bóg widząc pokutę i poprawę, losy przemieni; i do wszystkich
stosują się te słowa mędrca: Królestwo bywa przenoszone od narodu do narodu,
dla niesprawiedliwości i krzywd, i potwarzy, i rozmaitych zdrad.
Powiedzieliśmy, że podział Polski był winą i błędem. Winą: bo jasno rządy
pokazały, że nie ma już w polityce ani prawa, ani sprawiedliwości; że siła sama
wszystko znaczy, lekcja, której się ludy aż nadto dobrze i aż nadto prędko
nauczyły. Stąd tak częste wybuchy i tak częste triumfy ludów nad rządami: bo z
dwóch stron tylko siła walczy. Błędem: bo naprzód z upadkiem Polski znikło
bezpieczeństwo i pokój Europy, znikła równowaga, nie ta sztuczna i ludzkiego
wymysłu, ale prawdziwa i przez samego Boga postanowiona. Nie przypadkiem bowiem
ludy różnych usposobień i własności, sympatyczne między sobą lub antypatyczne,
są obok siebie położone; ale z przewidzenia mądrości Bożej, ale dla takiego
utrzymania równowagi i całości politycznej, jak siła dośrodkowa i odśrodkowa
trzyma w równowadze i całości świat planetarny. Wyrywając naród z rodziny
europejskiej, zachwiano równowagą i bezpieczeństwem jej politycznym; i odtąd
nie ma pokoju i być nie może. Błędem to było po wtóre, bo przyprowadzić do
rozpaczy lud liczny a bitny, jest to koniecznie założyć ognisko rewolucji
społecznej. To Maria Teresa przeczuwała i przewidywała, ulegając, niestety,
powodom politycznym swoich radców stanu. O tym wszyscy winni byli myśleć, to
ich dziś troska. Sprawa nasza, powtarzam, w gruncie dobra; sprawa to całej
Europy, sprawa bezpieczeństwa i pokoju tych nawet, którzy Polskę podzielili.
Sprawa nasza tym lepsza, że naród polski był podzielony wówczas i dlatego, gdy
już własnym szlachetnym wysileniem zaczął dzieło poprawy, byłby za łaską Bożą
do rychłej i zupełnej doszedł. Sprawa nasza nadto, połączona jest ze sprawą
Kościoła na całym Wschodzie i Północy. Wszystko to powody do nadziei. Czy stąd
idzie, że mądre i godziwe było i jest zrywać się co chwila do broni? Najmilsi
moi! Piękne to jest zapewne po ludzku, że w tej epoce interesów wyłącznie
materialnych, jeden naród nie wahał się nigdy dla idei, dla uczucia poświęcić
majątku i życia; że każde wzrastające pokolenie przychodziło z kolei w krwi
własnej zapisać protestację przeciw jakiemukolwiek przedawnieniu praw narodu;
ale cóż, kiedy tych poświęceń Bóg nie chciał, a chciał innych, którycheśmy mu albo wcale, albo nie dosyć dawali. Bo
najbardziej po ludzku rzecz biorąc, jeżeli naród liczny i bitny przy wszystkich
zasobach niepodległego bytu nie zdołał się obronić przeciw napaści zewnętrznej,
jakże się wydobędzie w braku tychże wszystkich środków zewnętrznych, a bez
wewnętrznej poprawy? Tego nie umieliśmy zrozumieć, nie umieliśmy w pokucie i
pracy wewnętrznej czekać chwili miłosierdzia Bożego; i dlatego za każdym
wysileniem obciążaliśmy tylko jarzmo nad sobą, coraz zmniejszaliśmy nawet
możność do tej pracy i poprawy wewnętrznej; a przecie do niej dojść trzeba, to
zadanie żywotne dla nas” (Kazanie o duchu narodowym i duchu rewolucyjnym
wygłoszone dnia 29 listopada 1849 r. w kościele Matki Boskiej Wniebowziętej (de
l’Assomption) w Paryżu, s. 109-111 niniejszego
wydania.). Z kolei we wcześniejszym o lat siedem kazaniu O pokucie wywodził:
„Kiedy naród jaki, opatrzony we wszystkie warunki fizyczne, potrzebne do
istnienia, i mający za sobą długowieczne doświadczenie, upada, najracjonalniej
każdy wniesie: więc musi być w tym narodzie zaród złego, który osłabił lub wytrawił
siłę jego żywotną. Ślizga się bowiem po powierzchni, kto się czepia
okoliczności zewnętrznych i na nie wszystko spędza. Cóż dopiero, jeżeli
spojrzymy ze stanowiska wiary i Opatrzności! Jak ukorzenione i uparte być musi
zepsucie w narodzie katolickim, gdy go Bóg w gniewie swoim podawał w ręce ludów
niekatolickich! Przepowiadał wam to wielki Skarga, przepowiadali inni ludzie z
ramienia Bożego, długo grozili; dziś już grozić nie trzeba: już się groźby
spełniły… zostaje jedynie obawa ostatecznej niepokuty, ostatecznego opuszczenia
ze strony Bożej. Aby od pierwszego was odwieść, a od drugiego ochronić, jeszcze
wołamy na was: pokutujcie, bo siekiera do korzenia jest przyłożona. Kiedy
choroba jest wewnętrzna, tedy i leki powinny być wewnętrzne; czego dotychczas
nie chcieliście zrozumieć, i jeszcze nie chcecie. Zawszeście
chcieli siłą i przebojem wydobyć się spod chłosty, nie usuwając jej przyczyn; a
przeto wciąż idziecie przeciw woli Opatrzności i zdwajacie wasze cierpienia.
Naród, jak człowiek, jest wprawdzie wolnym; ale jeżeli nie wczas lub źle użyje
swej woli, grzeszy i cierpi karę, aż póki użycie onej nie spotka się z chwilą
łaski i wyroków Bożych. […] Naród nie jeden człowiek; naród podbity, długi
stanowi szereg więźniów, przykuwanych do siebie jednym łańcuchem. Wszelki
wysiłek, wszelkie poruszenie nieużyteczne, okropny, bolesny jęk wyrwie z piersi
wszystkich współtowarzyszy. Tak człowiek jak naród nie tworzą wypadków. W ich odgadnieniu, w ich dobrym użyciu, leży zasługa i mądrość, a
do tego trzeba czystego bardzo sumienia, wyrzeczenia się siebie, szukania
większej chwały Bożej i pożytku bliźnich. Wolność, nadużycie wolności, czyli
grzech i podnoszenie się z grzechu przez pokutę i zadośćuczynienie: oto treść
dziejów tak ludzi jak narodów. Nie rozumieją lub nie chcą tego rozumieć
drążkowi politycy, i dlatego tak krótko widzą; nie rozumieją palca Bożego w
kierowaniu narodami, dlatego tyle błędów i tyle cierpienia. Dlatego i powstanie
listopadowe, pomimo tylu najczystszych pojedynczych poświęceń, nie miało za sobą
błogosławieństwa Bożego. Nie sił fizycznych, ale siły moralnej zabrakło”, s.
42-43.
16
„Najsilniej uorganizowane narody reform społecznych,
nawet spokojnych i prawnych, w czasach gdy wszystkie siły na zewnątrz są
wytężone, nie zaczynają: jakże u nas w stanie gwałtownym, w stanie podboju, sił
ani zewnątrz nie staje, dodać jeszcze walkę wewnętrzną? Jak dodać rewolucję
czwartą, swojską, do trzech rewolucji stałych? Bo podział Polski był aktem
najwyżej rewolucyjnym, i wszystko, co rządy czynią u nas ku wynarodowieniu,
jest koniecznie rewolucją. Podkopywać wiarę, zmieniać gwałtownie prawa,
zwyczaje i obyczaje, wywracać wszystko, co było wiekami uświęcone, nie jestże
rewolucją? Tak, gdy ościenne rządy trzykrotną u nas rewolucję odprawiają, nasi
rewolucjoniści czwartą wewnątrz wzniecają i przeciw komu? Oto przeciwko tejże
samej klasie siły swoje wytężyli, która i obcym rządom najbardziej jest nie na
rękę, w której, pomimo wszystkich błędów i niedostatków, najżywiej jeszcze
wspomnienia, myśl i uczucia narodowe się przechowują: przeciw posiadaczom
ziemskim, przeciw szlachcie. Dlaczego? Bo rewolucja francuska szlachtę
zniszczyła. Ale dla Boga! Czyż szlachta nasza przeciw sprawie narodowej się
sprzysięgła, czy orężnie ją zwalczała, czy też przeciwnie, wczas i niewczas,
majątków i piersi dla Ojczyzny nie nadstawiała? A jej przecie pogrożono ogniem
i mieczem. Skądże do tego przyszło? Oto młodzież nasza obejrzawszy się po
świecie, zawstydziła się i zabolała nad stanem chłopka polskiego: niejeden,
który potem za daleko poszedł, zrazu istotnie tym szlachetnym uczuciem był
powodowany. Nie przyznali jednak, iż tej krzywdy w kraju albo wcale albo też
żywo nie czuli, że zatem i postępowanie starszych braci jest częściej skutkiem
nie zastanowienia się, nie przewidywania, jak złej woli. Wszakże ta szlachta
polska, jedyna w świecie, umiała dla dobra Ojczyzny przywileje swoje
ograniczyć, niższym klasom praw postąpić, resztę obiecać” (Kazanie O
duchu narodowym i duchu rewolucyjnym…, s. 115).
17
Mówiąc o powstaniach w Poznańskiem i Galicji 1846 roku kaznodzieja prawił: „Nie
skończyło się na klęsce zewnętrznej, już przez się bolesnej, otworzyła się
nadto głęboka rana w samym wnętrzu narodu. Rząd krakowski zapowiedział wolność,
jakiej dotychczas nie było: chłopi galicyjscy odpowiedzieli śmiechem
szatańskim, rozbijając czaszki panów. Co swoi siali w śmieci, to jest w złe
namiętności ludu, to weszło zdradą niemiecką. Trudno przebacza kto się lękał i
pokazał, że się lękał; najtrudniej przebacza obrażający. Po raz pierwszy
odkryto przed światem, rozdwojenie wewnętrzne narodu: lud polski jednej wiary i
języka, wyrzekając się pochodzenia swego, w imię obcego władcy mordował braci
swoich. Bóg miłosierny docześnie i dotykalnie ukarał morderców, ale grzech
Kaina powtórzył się na ziemi naszej. Początek cierpień naszych znaczy krwawy
słup z Humania podnoszący się ku niebu, drugi wystrzelił około Tarnowa: oby
oznaczał ich koniec! Czy rewolucjoniści nasi po takim doświadczeniu uderzyli
się w piersi? Czy zawołali do narodu: Bracia! wybaczcie, chcieliśmy dobrze, ale
zbłądziliśmy i ciężko zawinili?… Naród, który przebaczył zwiedzionemu chłopu,
który w dwa lata potem dawał pocałunek braterski urzędnikom austriackim i
pruskim, byłby chętnie przebaczył. Nie, tego przyznania się do winy nie było,
tylko pobicie na duchu: i dlatego poprawy być nie mogło. Pokazały to wypadki
1848 roku” (Kazanie O duchu narodowym i duchu rewolucyjnym…, s. 119-120).
18
Nawet w mowie w obronie papiestwa z 1860 r. Kajsiewicz wracał do problemu
jedności Polaków: „przymilania się wasze ludziom rewolucji i grzeszne, i na nic
się nie zdadzą. Oni was nie przyjmują do swego towarzystwa, dając wam różne
powody: a po prostu nie chcą szczerze powiedzieć, żeście wy dla nich za
poczciwi! Dopóki o słowa chodzi, jeszcze ich jako tako naśladujecie. Gdyby
przyszło do czynów, do mordów, do świętokradztw, serca by wam nie stało. Kiedy
już głowy wasze szaleją, serca jeszcze po chrześcijańsku biją: i głowie i ustom
kłam zadają. Znam ja ich i znam was; wierzajcie mi,
wyście w złym obok nich tylko małe dzieci. W was nie ma szatańskiej nienawiści
do kapłanów, do religii, do Kościoła, jaką oni pałają: bo wy nie wtajemniczeni
w ich tajemnice nieprawości! Wy nie związani strasznymi przysięgami z piekłem
jak oni. Nie przybierajcie zatem postaci grzeszników. Nie ekskomunikujcie
siebie od reszty narodu, który za wami nie pójdzie. Choćby chciał, Bóg nie
dopuści. Wziął go do swojej szkoły krzyża i nie wypuści aż nawróconego. Zwolnił
był wam nieco jarzma; chcecie na złe używać tego zwolnienia; pozwoli was znowu
ścisnąć, owszem już pozwala […]” (Nauka o władzy doczesnej papieża powiedziana
w Paryżu r. p. 1860 w Niedzielę Męki Pańskiej, s. 173 niniejszego wydania).
19 Kazanie O jedności z miłości bożej (29 listopada 1845 r.),
s. 85 niniejszego wydania.. „O nieszczęsne, o ciężko
winne samoluby!” – wołał kaznodzieja. „Na próżno szukam wpośród was prawdziwych
synów. Widzę tu i tam ludzi dobrej woli; ciała po Bożemu urządzonego,
myślącego, czującego nie widzę. Słyszę głosy: nie ma być podług mojej teorii,
niech lepiej nie będzie. To bluźnierstwo. Nie mówcie, że wam naród zawsze
rzeczą pierwszą, główną, a teorie podrzędną. Wierzę, że sami siebie łudzicie; w
teorii tak jest, w praktyce nie, ani w sercach waszych, ani by w czynie było.
Tak łatwo wmówić w siebie, iż środek nasz jedynie jest zbawienny, że później
się już przy nim z pewną dobrą wiarą, jako przy bezwzględnym i jedynym upiera.
Gdyby naród istotnie był rzeczą pierwszą, główną, byłyby szkoły polityczne,
socjalne, [ale] stronnictw, sekt by nie było. Byłby sejm otwarty, wolny,
korzystny dla narodu; nie byłoby rządów tyle, nie tylko na teraz, ale i na
przyszłość, nie tylko dla garstki wygnańców, ale w zamierzeniu dla całego
narodu. Gdyby wam o naród przede wszystkim chodziło, nie stronilibyście od
siebie jak od zarazy, nie mierzylibyście się mężobójczym wzrokiem,
groźniejszym, nienawistniejszym niż wobec wroga.
Dzięki Bogu nie od was samych tylko i coraz mniej od was los narodu zależy, ale
mógłby i od was jeszcze. Moglibyście być w nim i dla niego poważnym,
doświadczonym rozjemcą; dziś jesteście zastarzałym gorszycielem. Każde
stronnictwo chlubi się, że ma naród za sobą; to kłamstwo! Ale to prawda, że
każde ma w nim pewną liczbę podobnie myślących. Tym gorzej dla was i dla
narodu; nie dość, żeście się sami podzielili, jeszcze i naród rozrywacie.
Moglibyście być zbudowaniem dla obcych, jesteście zgorszeniem. Najlepsi z nich,
tacy nawet, którzy ostro przyganiają nieprawości na nas dopełnionej, powiadają:
cóż po tym, że mają prawo do istnienia, kiedy istnieć przez się nie potrafią,
bo niezgoda, to rana ich nieuleczona! […] Moglibyście los braci, los własny
osłodzić, boć i cierpieć i zapłakać milej w objęciach przyjacielskich; wy go
zaprawiacie goryczą, czynicie nieznośnym. Moglibyście przebłagać Boga, który
się chętnie lituje nad biedakami i skruszonymi w sercu, wyzywacie go do ciągłej
chłosty, bo kto rani miłość bratnią, jak gdyby się dotknął źrenicy jego oka.
Bracia moi! Wolno się wam uprzeć do końca, wolno się wam zgubić, choćbym
pragnął z serca, aby się każdy nawrócił i był szczęśliwym, i dlatego mówię i
tak mówię. A zarazem ostrzegam, iż każdy niepoprawny ciężko odpowie nie tylko
przed Bogiem, ale i przed narodem i potomnością. […] Odpowiedzą najwięcej
naczelnicy i dlatego ważę się do nich szczególniej
obrócić, poniżywszy duszę moją przed Panem. Obracam się do tych kilkunastu
książąt ludu podług pisma, „królików” podług wyrażenia Skargi, którzy zyskawszy
jakimkolwiek sposobem zaufanie braci, nie pracują ku wspólnemu dobru otrzymanym
talentem, ale go zakopują, trzymając jak skąpiec w zamknięciu zazdrosnym,
nieużytecznym, co mówię, szkodliwym. Bo głównym bodźcem do działania co
rychlej, o wyłącznych siłach, jest chęć i obawa, aby nie dać się wyprzedzić,
choćby też przez to popsuć wszystko. Znam dosyć emigrację i wiem, że szeregowi
gotowi do pojednania, jeżeli nie z cnoty i miłości, to z tęsknoty i potrzeby.
Nie widzę także co by to pojednanie czyniło niepodobnym. Namiętność stronnicza
rozmyślnie przesadza różność zdań i pojęć społecznych, by mieć jakiś pozór
prawa do dalszego odrębnego istnienia. Jeżeli się wam trudno porozumieć,
możecie pytania różniące zawiesić. Wszak i tak naród ostatecznym sędzią myśli
waszych i projektów będzie, ani pochlebiajcie sobie byście mu je gwałtem
narzucili. A rozszerzać przekonania wasze cóż przeszkodzi? Już dziś myśli ni
słowa nikt nie uwięzi, przeciskają się wszędzie jak powietrze. Wierzycie w
postęp absolutniejszy, nie wszyscy od razu wymrzecie,
w każdym razie pisma wasze zostaną. Nie troszczcie się tyle o przyszłość;
myślcie o czasie obecnym, to wasz obowiązek; następne pokolenia pomyślą o
sobie. Powiadacie: nie można działać nie mając wyrobionej myśli, pewnej
całości, jasnego pojęcia celu i środków. Wiem, iż tak jest, a przynajmniej być
powinno. Ale wiem także, co i sami czasem przez zapomnienie powiadacie, iż
największą mądrością w rzeczach ziemskich jest chcieć tego, co na teraz i
najsnadniej wykonać można. Wódz im bieglejszy, im jaśniej widzi w swej sztuce,
tym rychlej plan i szyk zmieni podług okoliczności i położenia. Przymiotem
miernych umysłów jest trzymać się upornie jednej myśli, jak lekcji szkolnej,
której się z biedą nauczyło. W rzeczach ziemskich, przemijających, nie ma nic
absolutnego jak w prawidłach niewzruszonych religii, moralności; a dziwna, ci
którzy by chcieli przykrajać religię podług przywidzeń swoich rozumków, pomysły
swoje socjalne chcą krystalizować w pewniki nieruchome, niezmienne. Pytam się was teraz naczelnicy wygnania, w imię Boga i
narodu, coście dotychczas w tym kierunku pojednawczym uczynili? […]” (Tamże, s.
86-88).
20
Kazanie O duchu narodowym i duchu rewolucyjnym…
21
Kazanie O trojakim życiu i trojakim patriotyzmie. Z powodu zdawkowego zarzutu,
że katolik nie może być patriotą (1843), s. 60 niniejszego wydania.. „Żałuję
tych, którzy nie żyli w takim środku i okolicznościach, aby te rozliczne strony
duszy swojej rozwinęli. […] Nie winię, jak niektórzy gorzko, że ktoś nie kocha,
czego nie poznał ani poczuł. Będę bronił prawdziwej duchowości, ale będę
powstawał na fałszywą, udaną, która ucieka od niebezpieczeństwa i poświęcenia,
na pozłacany egoizm, na lenistwo wodą święconą pokrapiane. Będę gromił pewną
przesadę i pretensję do wyższości. Ja uważam za wyższych tych, którzy się
czulej, namiętniej przywiązują do wszystkiego, co cierpi, a zatem i do kraju;
którzy nie sądzą się uwolnionymi od obowiązków względem niego błędami
współrodaków, jak syn dobry nie wyrzeka się matki choć i ta błądzi, choć się
zapomina. Święci prawdziwi, w najwyższej już sterze duchowej żyjący, i
wszystkie inne uczucia już tylko […] przewybornie posiadający, samą zasługą
przed Bogiem, przykładem, modlitwą, ojczyźnie swojej i najbliższym swoim wielce
służą, więcej od ruchliwych działaczy […]” (tamże, s. 61). Kajsiewicz dopełnia
rozważania uwagami „o potrójnym usposobieniu w użyciu środków na korzyść ludzkości,
ojczyzny lub rodziny. Pierwsi ludzie cieleśni, którzy poza ziemię nie znają nic
wyższego, ani Boga w praktyce, ni przeto mają sumienia, istne Beliala i ciemności synowie, nie znają też skrupułu w
wyborze a użyciu środków w ich mniemaniu prowadzących do celu. Nie ma dla nich
właściwie złego ni dobrego, godziwego i niegodziwego, tak mówią, tak
rozprawiają, jakoby powodzenie samo nadawało moralność i prawość wypadkom. […]
Drudzy nie idą dzięki Bogu tak daleko, nie powiedzą, wprzódy jesteśmy Wenecjanie
niż Chrześcijanie, ale też nie szukają najprzód
Królestwa Bożego i jego sprawiedliwości, i dlatego reszty w przydatku nie
dostają, a Królestwa Bożego często przez to nie osiągają. Prawi zresztą, sądzą
przecie, iż jest jakaś osobna, szersza moralność dla ludzi politycznych, szczególniej na raz ciężki, że wolno od złego złem się
bronić, i wet za wet oddawać. I stąd ciągłe nie – błogosławieństwo Boże na tyle
prac, i wysiłków, i poświęceń. A tyle razy wam mówiłem, co się wciąż sprawdza,
iż jakkolwiek niektórzy nadspodziewanie postąpili w systematycznym umarzaniu
sumienia chrześcijańskiego, przecie są zawsze niedorostkami i nowotnymi w złym: każdy was w nim wyprzedzi, owoc grzesznej
pracy waszej sam zbierze i przeciw wam obróci. Człowiek duchowy, jak wszystko
tak i ojczyznę kochając w Bogu, tych tylko użyje środków na jej korzyść,
których zakon Boży pozwala. Woli później a z Bogiem, niż prędzej a z szatanem.
Wie, że Bóg w miłosierdziu swoim i ze złego dobre wyprowadzić umie; ale wie
także, iż nie wolno złego czynić, aby stąd wyszło dobre, zwykle wątpliwe,
późne, i za drogo kupione. Wie, że Bóg dopuszcza, daje siłę jednym zaślepieńcom
albo złośnikom, dla ukarania drugich, jak wie, że dotychczas bez oprawców
obejść się nie zdołano; dlatego jednak nikt poczciwy takiego się rzemiosła nie
podejmie. Znajomość dziejów i przykłady nowożytnych narodów, pominąwszy nawet
kwestię moralności, uczą go, co to za nieskuteczność i niebezpieczeństwo
środków gwałtownych, operacji chirurgicznych, że tak powiem, odbywanych na
narodach. Krwawe akcje i reakcje, pomimo pozornego przyśpieszania, opóźniają
ostatecznie postęp wolności i błogości społecznej, który regularnie i powolnie
się rozwijając, prędzej istotnie zdąża, z niezmierną korzyścią niezachwiania
podstaw moralnych wszelkiego społeczeństwa. Środki gwałtowne dają sztuczną siłę
na chwilę, ale potem długie za sobą ciągną omdlenie, niemoc często chroniczną,
śmierć zwykle tam, gdzie organizm towarzyski słaby jak u nas. A najsmutniejsza
ze śmierci, samobójstwo. Bo żyje i dopóki żyje, żadną sztuką i wysileniem
zabite być nie może; owszem udziela życia. Zakopane jak ziarno w ziemię,
przygniecione, w nowym może i zmienionym kształcie, ale bujniej wzejdzie. A
gdyby już umrzeć trzeba, lepsza śmierć uczciwa i sławna, od lichego i
niesławnego żywota. Są ludzie i narody zgasłe, o których każdy mówi z
uroczystym uwielbieniem i serdecznym współczuciem; są ludzie i narody, które
się przeżyły, i po to tylko trwają, lub wracają do sztucznego galwanicznego
życia, aby były przedmiotem szyderstwa i wzgardy. Nie daj Boże takiego życia!
Wolałbym, aby kości nasze jak Elizeusza w samym grobie prorokowały. Ale nie
idąc tak daleko, powtarzam, iż chcieć wprzódy zepsuć naród, odjąć mu wszelką
wiarę i cnotę, aby tak wydobyć z niego siłę i podźwignąć go, uważam jako
zaślepienie, na które nie ma wyrazu. Niechby się taką ojczyzną cieszył, kto
chciał, taką ojczyznę można znaleźć i w piekle” (tamże, s. 62-63).
22
Przekonując o konieczności utrzymania przez papiestwo władzy świeckiej
(doczesnej) w odniesieniu do Państwa Kościelnego gwoli zachowania niezależności
od innych władców świeckich, Kajsiewicz wskazywał znacząco także Polakom
zestawiającym włoskie Risorgimento z własną „sprawą
narodową”: „Nie wolno katolikowi lżyć Chrystusa Pana
w osobie jego Namiestnika. Nie tłumaczcie się niedostatkami rządów doczesnych
Papieża; gdzie ich nie ma? Który by rząd się ostał, gdyby sto dzienników
płatnych co dzień go czerniło. Obecną formę tego rządu zresztą ciż sami mu
nałożyli, którzy mu dziś jego niedogodności wyrzucają. Wymawiać drobiazgowe
usterki rządu Papieżom wtenczas, gdy oni zajęci tytańskim zamachem na obalenie
wiary we Włoszech i tylu innych krajach, to tak mądre i trafne, jak gdyby kto
przymawiał matce mającej zarazę w domu i dzieci konające, że nie ma włosów dość
starannie utrefionych, i to podług ostatniej mody. Nie, nie uciekajcie się do
tak błahych wybiegów, bo w takim razie usprawiedliwicie tych, którzy wam
ojczyznę rozszarpali. Rewolucja w końcu szczera, bo sądzi, że zwyciężyła,
nie mówi już obłudnie o reformach, wyznaje jawnie, że
chce pozbyć się księży, wyciąć papiestwo jako raka Włoch, zwie Kościół
katolicki synagogą szatana, Papieża jego namiestnikiem, wzdycha za zrzuceniem
osiemnastu wieków spodlenia Włoch, to jest osiemnastu wieków chrześcijaństwa, i
chce z Cezarem a raczej z Katyliną na czele, zacząć na nowo z Kapitolu
przerwane życie dawnej Romy. Czy godzi się bracia, oczy zamykać, uszy zatykać i
wołać: precz z Jezusem, precz z Papieżem, precz z katolicyzmem, precz z
chrześcijaństwem, niech żyje Barabasz, niech żyje odnowione pogaństwo na
świecie!” (Domówienie kazania pasyjnego o zelżeniu Zbawiciela przy
zapowiedzeniu św. Pietrza Polakom w Paryżu za rok
1862, s. 241-242 niniejszego wydania).
Gdzie indziej swój stosunek do wydarzeń dziejących się na Półwyspie Apenińskim
i udziału lub sympatii dla nich wśród Polaków wyraża bodaj jeszcze bardziej
jednoznacznie, kojarząc błędy przez siebie identyfikowane z tendencją
liberalną: „[…] Bóg dwóch wag i miar nie ma. W jego oczach mord jest mordem,
czy w imię wszechsłowiaństwa, na was, czy w imię
jedności we Włoszech gwałtem przeprowadzony. Dopóki zatem gwałtom tak zwanym
liberalnym poklaskiwać będziecie, nie skarżcie się, że ani pięści liberalne
także z waszych karków, ani kije liberalne z waszych grzbietów nie schodzą, ani
dyby liberalne z nóg waszych i rąk nie odpadają. Bądźmy szczerzy i pomyślność
rewolucji włoskiej niejednemu u nas sumienie skrzywiła. Spodziewali się oni, że
podobną drogą i Polska podźwignięta będzie; i dlatego wszystko na dobre chcieli
tłumaczyć i chcieli wmówić w siebie i w innych, że wolno Papieża obedrzeć i
rozbijać dlatego, że władza doczesna nie jest przeciwko piątemu i siódmemu
przykazaniu Bożemu. […] Już niejedna trzcina, na którejście się opierali, wbiła się wam w dłoń i z tą tak
będzie, bo dobry Bóg nie pozwoli, abyśmy z prześladowcami Boga i Kościoła
powstali, a raczej upadli, bo oni upadną, wierzajcie,
jak skoro karę gniewu Bożego odmierzą i cierpliwość jego wyczerpią. Niepobożnie
postępuje ta część ziomków moich, która stawiając Polskę nad wiarę, nad
sprawiedliwość, gotowa była Papieża się wyrzec i w nim Chrystusa samego
prześladować” (tamże, 242-243).
23
Ufność w tym względzie w przeddzień powstania styczniowego była w Kajsiewiczu
wielka, skoro wywodził, że „[…] dla nas nie tylko
katolicyzm jest siłą Bożą, drogą zbawienia dusz, spójnią narodu wewnętrzną, ale
nadto trzymanie się Stolicy Apostolskiej jedynym jest środkiem zachowania się
od roztopienia się w wielkiej masie wszechsłowiaństwa
lub rewolucji. Zresztą, odzywam się do samego już rozsądku przyrodzonego i
zmysłu politycznego. Masa narodu polskiego, od wieków katolicka, od trzech
pokoleń współcześnie za narodowość i wiarę prześladowana, Papieża się nie
wyrzeknie. Dlaczegóż mniejszość wbrew swojej zasadzie, zdania większości i
właśnie ludowej, nie uszanuje? Cóż czyni umizgami swymi do bezbożności? Podaje
nas katolikom w podejrzenie o rewolucyjność, a nie zdoła przekonać rewolucji,
byśmy dla niej nie byli za nadto religijnymi. Więc jedno mogła wskórać, że i
wierzących i niewierzących współczucie nam odejmie, choć coraz widoczniej
wszystkim, że większość u nas katolicka, a znaczna mniejszość rewolucyjna” (s.
244).
24
Kazanie O duchu narodowym i duchu rewolucyjnym…, s. 118.
25
Brak znajomości „zasad odwiecznych” albo ich odrzucenie było – wedle
Kajsiewicza – nie tylko powodem swarów i „szaleństw” politycznych wewnątrz
narodu, przyczyną jego rozczłonkowania uzasadnianego nawet fałszywym lub
„robaczywym” patriotyzmem, ale także powodem absurdalnych wystąpień Polaków po
stronie radykałów w różnych krajach Europy; krytyce podlegał zwłaszcza ich
udział w wystąpieniach skierowanych przeciwko papiestwu: „Na ziemi własnej błądzić” – wywodził kaznodzieja w Kazaniu
O duchu narodowym i duchu rewolucyjnym… – „na ziemi własnej szaleć nawet,
smutne to zapewne; ale smutniejsze daleko mieszać się w sprawy obce, ze sprawą
naszą nawet styczności nie mające. Co Polacy mieli do czynienia w Badeńskiem? Czy bronić ostatków parlamentu frankfurckiego,
który przeszedł dyplomatów wiedeńskich i ćwiartkę Polski jeszcze na połowę
przekroił? Co mieli do czynienia np. w Toskanii i Genui? Jak mogli walczyć w
Rzymie z Francuzami, dawnymi przyjaciółmi, dla niewalczenia z którymi po części
powstanie listopadowe wybuchło, których chleb od tylu lat pożywamy i wielu z
walczących jadło, i może poń znowu rękę wyciągnęło lub wyciągnie? Jak śmiała
garstka ludzi ściągnąć nieznaną dotąd w dziejach hańbę na nasz naród, by broń
podnieść przeciw Namiestnikowi Chrystusa na ziemi, Ojcu naszemu duchownemu,
który nas tak kochał!”, s. 121-122.
26 Znając
zapewne krytyki przedstawicieli tego środowiska dotyczące nadmiernego zaufania
przypisywanego przez tzw. opinię publiczną „liberalnemu dziennikarstwu”
wywodził Kajsiewicz w Galicji: „Znacznie
zwyciężyliśmy już dawną ociężałość i niedbalstwo, owszem poczucie się do
obowiązku, nieopuszczanie żmudnego stanowiska, pomimo małej albo żadnej na
razie korzyści, dochodzi nieraz do heroizmu; zdawałoby się, że Opatrzność chce
nam dać odpłacić za przeszłe winy w tej mierze. O! gdyby najbliżsi przodkowie
nasi tak byli służyli sprawie publicznej. Ale czego brak wielki jeszcze, tedy
jasności w pojęciu prawdziwych zasad, wytrwałości w ich wyznawaniu, a stąd
chwiejność i błędy, i grzechy przy głosowaniu nad ważniejszymi ustawami. Ciężki
to i przeboleśny krzyż wprawdzie, że Polacy po raz
pierwszy może od podziału kraju, choć szczerze nie chcą być w opozycji, jednak
często z rządem w parze iść nie mogą; ale sumienie przede wszystkim, i tylko
jedni ludzie zasad w końcu zwyciężają, a zawsze są szanowani, nawet kiedy od niektórych,
jako niewygodni, na razie są nienawidzeni. Wszak wyznać trzeba, że i tam, gdzie
takiej kolizji nie ma, ileż to ludzi u nas ugina się przed poklaskiem lub
szmerem patrzącej rzeszy albo przed lichym artykułem dziennika!” (Rachunek sumienia. Kazanie powiedziane w kościele ww. oo.
Jezuitów we Lwowie, podczas nabożeństwa dziękczynnego, na zakończenie starego
roku 1868), s. 309 niniejszego wydania.
27
Kazanie o posiadaniu się, s. 218 niniejszego wydania.
28
Tamże, s. 227.
29
List otwarty do Wydawcy „Przeglądu Poznańskiego” o stanowisku kapłana względem
sprawy narodowej a polityki, s. 100 niniejszego wydania.
30
Pisma, t. III, s. 74-78.
31
W Dzienniku Kajsiewicz notował, iż Moskwa nalegała na papieża, by potępił
udział duchowieństwa polskiego w pracach spiskowych. „Jasno tedy wypada – pisał
– że choćbym nawet nie pragnął sam się odezwać, toć byłbym musiał głos podnieść
w tej sprawie, choćby dla odwrócenia klęski powtórnej encykliki 1832 roku, tym
razem bardziej zasłużone” (Pisma, t. III, s. 488).
32
Zob. np. M. Król, Konserwatyści a niepodległość. Studia nad polską myślą
konserwatywną XIX wieku, Warszawa 1985, s. 173.
33 List otwarty do braci księży grzesznie spiskujących i do
braci szlachty niemądrze umiarkowanych, w niniejszym wydaniu.
34
Tamże, s. 271.
35
Tamże, s. 272.
36
Rozprawa z „Czasem”, „Przegląd Poznański”, t. XXXV, s. 261. Skądinąd sam
Kajsiewicz stwierdził później: „powiadacie, że potępiam powstanie, że powiadam,
iż grzeszne, jam nigdy tego nie mówił przed powstaniem, tym mniej mówię po
powstaniu: to czysty policzek. Nie potępiam […] powstania tego, a tym mniej
prawa do samodzielnego bytu. Mogłem uważać powstanie za przedwczesne, za
niewłaściwe, ale potępiać, kiedy raz wybuchło, nigdy” (Słowo odpowiedzi x.
Hieronima Kajsiewicza na skargi przeciw jego Listowi Otwartemu, „Przegląd
Poznański”, t. XXXV, s. 354).