„Czas”, 10, 11 i 12
stycznia 1936 r.
I
Jesteśmy świadkami
ciekawego eksperymentu na polu naszego parlamentaryzmu. Zwraca on uwagę
myślącego ogółu, czemu dał wyraz także „Czas”. Do Izby spłynęła poprzez filtr,
stworzony ordynacją z 8 lipca 1935 r., jednorodna raczej materia, dzięki
abstynencji wyborczej stronnictw opozycyjnych. Skład nowych Izb, pod względem
politycznej ideologii, oparł się głównie na fundamentach wyznających zasady
BBWR, przyjmując nadto jeszcze pewne elementy, które zdecydowały się do Bloku
przybliżyć i stanąć na gruncie najogólniejszych jego idei kierowniczych.
Przywódcy Bloku uznali, że tym samym Blok spełnił swoje zadanie, i rozwiązali
go. Rzucili równocześnie hasło parlamentu realnej pracy, partyjnego,
niewplątanego w walki o władzę, oczyszczonego z doktrynerskich nastawień,
demagogicznych metod, kuluarowych intryg. Jako zaś jeden z środków mających
utrzymać w Izbach taki ich charakter, wskazali zerwanie z tradycyjnym podziałem
Izb na polityczne kluby. Zarówno sejm, jak senat przyjął tę myśl.
Odzwierciedlają ją uchwalone przez Izby regulaminy, organizując na zasadzie
samoistności członków Izb zarówno obsyłanie komisji, jak wnoszenie interpelacji
i stawianie ustawodawczych wniosków poselskich.
Wytworzony
w ten sposób stan rzeczy przedstawia obraz bodajże niespotykany w dziejach
parlamentaryzmu. Sejm (o niego tu głównie chodzi), złożony z członków, którym
wspólne są wprawdzie najbardziej ogólne zasady, takie, jak dobro państwa uznane
za najwyższe kryterium, ścisłe przestrzeganie Konstytucji z 23 kwietnia itp.,
jest jednak znacznie zróżniczkowany zarówno pod względem formacji umysłowej
posłów, jak i pod względem ich przynależności społecznej oraz poglądów na
sprawy gospodarcze, polityki zagranicznej, socjalne, religijne itd., jak w
końcu pod względem personalnych sympatii i ciążeń. Posłowie, pozbawieni
dotychczasowej jedności organizacji Bloku, znaleźli się bez politycznego domu,
odosobnieni, skazani w swej parlamentarnej działalności na własne tylko siły –
stan rzeczy będący wynikiem oddziaływania świadomego celu, który jednak choćby
ze względu na jego odrzynanie się od wszystkich dotychczasowych tradycji i
doświadczeń parlamentaryzmu, należy traktować jako eksperyment. Znajduje się on
dopiero w początkowej fazie i nie jest jeszcze rzeczą możliwą wydać stanowczy
sąd, ani co do jego wartości ustrojowej, ani co do jego szans przekształcenia
się w trwałą właściwość parlamentaryzmu polskiego. Trudno nawet z całą
pewnością twierdzić, że dąży się istotnie do usunięcia Izb raz na zawsze i na
stałe wszelkiej politycznej ich organizacji. Nie przesądzając dalszego
rozwijania się tego nieprzeciętnego eksperymentu, wolno jednak już dzisiaj
zastanowić się nad jego wartością i szansami, biorąc pod uwagę same tylko jego
założenia i naświetlając je przy pomocy danych, zaczerpniętych z natury
instytucji parlamentu oraz z ogólno-psychologicznych
przesłanek wszelkiego życia parlamentarnego. Wnioski, jako oparte na dawnym
wyłącznie materiale będą oczywiście tylko względne: nowe fakty mogą je
całkowicie zburzyć.
Odrzucenie
klubów, jako specyficznych komórek wewnętrznej organizacji Izb, można uważać za
konsekwencję potępienia stronnictw i odsunięcia ich od bezpośredniego wpływu na
bieg spraw państwowych. Tej tendencji daje w pewnej mierze wyraz nowa
Konstytucja, w bardzo zaś znacznym stopniu urzeczywistniają ją nowe ordynacje
wyborcze. Nie posuwają się jednak nowe nasze prawa bynajmniej do wyrzucenia
partii politycznych w ogóle poza nawias legalnej egzystencji. Dlatego
niezupełnie jasno przedstawia się sprawa, czy antypartyjne nastawienie
obowiązujących obecnie w Polsce ustaw ustrojowych wypływa z zasady przyjętej
jako stała, niezmienna podstawa organizacji państwa, czy też jest tylko
przejawem walki z panoszeniem się istniejących u nas stronnictw, osądzonych
jako zespoły zdegenerowane, skorumpowane, szkodliwe, nienadające się tym samym
na motory życia zbiorowego. W pierwszym wypadku miałoby się do czynienia z
koncepcją państwa partyjnego, przeciwstawiającego się zarówno państwu monopartyjnemu, jak państwu, opartemu na wolnej rywalizacji
stronnictw. Dalsze rozważania oprą się na tej hipotezie, traktując banicję
klubów jako instytucję państwa aparatyjnego. Rozumowe
przesłanki można byłoby sformułować jak następuje: kluby, będąc przedłużeniem
parlamentarnym stronnictw, grożą życiu państwowemu tymi samymi, co one
niebezpieczeństwami. Skoro istota polskich stronnictw leżała w tym, że były one
w gruncie rzeczy tylko mechanizmami zbudowanymi dla celów walki o władzę,
również kluby były by tym tylko. Ponieważ zaś parlament jest organem państwa,
mającym obie oddane do sprawowania oznaczone funkcje państwowe, i nie powinien
być tylko boiskiem walki o władzę, należy go tak organizować, by był zdolny do
spełnienia konstytucyjnych swoich zadań i by nie wyradzał się w instytucję, wiecznie
podkopującą władzę, złożoną przez Konstytucję w innych organach. Główny grzech
klubów polega na tym, że przemieniają one posłów w swego rodzaju żołnierzy,
którym stawiają cel zdobycia władzy, wszystko temu celowi podporządkowując i
czyniąc oręż wojny także ze spraw państwowych, zdanych na decyzję Izb.
Parlament bez klubów nie będzie walczył o władzę, lecz będzie realnie pracował.
Trudno
odmówić temu rozumowaniu jasności i logiki. Oparte jest ono jednak na
jednostronnych przesłankach, wydobytych z obserwacji dotychczasowej polskiej
rzeczywistości. Chwytają one istotę klubów niedawnych naszych sejmów, lecz nie
oddają tej natury, jaka odsłoniłaby instytucja klubów przy uwzględnieniu
szerszego materiału. Istnieją bowiem ciała reprezentacyjne, posiadające kluby,
które nie koncentrują całej swojej działalności w walce o władzę, przeciwnie,
bądź wcale tej walki nie prowadzą, bądź też podejmują ją w wyjątkowych tylko
chwilach. Jako przykład mogą służyć Izby Stanów Zjednoczonych oraz Szwajcarii.
Z drugiej strony przedstawione powyżej rozumowanie prowadzi do wniosku
zalecającego dość mechaniczny środek uzdrowienia złych obyczajów
parlamentarnych. Zapewne brak klubów czyni walkę o władzę o wiele trudniejszą,
jednakowoż bynajmniej jej nie uniemożliwia. Musi ona tylko być wówczas
obliczona na dłuższą metę i nie może przejawiać się w postaci bezpośredniego
wydzierania sobie tek ministerialnych. Historia poucza, że można i bez klubów
skutecznie zwalczać nie tylko poszczególnych ministrów, ale nawet panujący
ustrój i system rządzenia, wywoływać ich ewolucję oraz przekształcenia ich typu
i kierunku. Przykładem niech będzie drugie cesarstwo we Francji.
Można
w końcu mieć wątpliwości, czy przyjęte w rozumowaniu oparcie funkcji parlamentu
wyłącznie na momencie pracy zdolne jest oddać w pełni naturę tych funkcji, a co
za tym idzie, czy znalazłyby się konieczne dla wykonywania ich warunki, gdyby
zbyt dowolnie zredukowane zostały do momentu z pewnością ważnego, lecz
bynajmniej nie wyłącznego. W obydwu bowiem głównych funkcjach parlamentów,
ustawodawstwie i kontroli nad rządem, występuje silniej może jeszcze aniżeli
pierwiastek pracy czynnik polityki. To znaczy nie tylko badanie faktów,
zbieranie materiałów, przeprowadzanie studiów prawa porównawczego, układanie
tekstów, pisanie sprawozdań itd. (praca), lecz także sztuka tworzenia celów i
dróg, wyszukiwania środków ich realizacji, wreszcie i to przede wszystkim,
wprowadzanie ich w czyn, wcielanie w życie (polityka). Działanie polityczne w
szczupłej tylko mierze może być czynem czysto indywidualnym. Jest raczej zawsze
działaniem zbiorowym, działaniem pewnego zespołu, i to zarówno w tej części
swojej, która polega na tworzeniu idei oraz inspirowaniu nimi planów, jak w
części, stanowiącej właściwą akcję. O ile zaś w pracy zespołowej skład zespołu
może być różnolity pod względem poglądów politycznych, kierunku zainteresowań i
dążności, gdyż ta różnolitość pomnaża możliwości uzyskania dobrego rezultatu,
gdy tylko zdoła ją zharmonizować i zdyscyplinować należyta organizacja i metoda
pracy, o tyle polityczne działanie wymaga zespołu całkowicie zestrojonego
ideami, wiarą polityczną, umiłowaniami, uznaniem przewoźniczych autorytetów. I
właśnie formą organizacyjną tego rodzaju zespołów są na terenie parlamentarnym
kluby. Skoro zaś dla funkcji parlamentów istotny jest czynnik polityki, wolno
mniemać, że parlament, pozbawiony tych motorów akcji politycznej, jakich
dostarczają kluby, tym samym nie będzie posiadał warunków potrzebnych do
wykonywania swoich funkcji w sposób naprawdę pełny i owocny. Trudniejsze w nim
będzie prowadzenie walki o władzę – lecz również trudne będzie wypełnienie
zarówno ustawodawczych, jak i kontrolnych zadań.
II
Do stwierdzenia
ujemnych stron braku organizacji dochodzi się, podchodząc do problemu od innych
stron. Niechaj tych odmiennych punktów widzenia dostarczy skierowanie uwagi
najpierw na położenie poszczególnego posła w bezklubowym
sejmie, następnie zaś na sytuację rządu wobec takiego sejmu.
Każdy z posłów jest odosobniony. Samotnie stoi wobec zagadnień bieżącego życia
państwowego. Ma za wyłączną busolę własne tylko zasoby myślowe, własne ujęcie
dobra państwa, własne troski o taki czy inny partykularny interes, własne
sumienie. Wyzwolony spod dyscypliny klubów partyjnych (nie zawsze zresztą
rygorystycznej, exemplum: Francja), nie potrzebuje stosować swej
parlamentarnej działalności do wskazań żadnej grupy, może dać pełny, znikąd
nieskrępowany wyraz indywidualny swoim zapatrywaniom i tendencjom. Nie ciążą na
nim inne obowiązki prócz obowiązków wiernego wobec państwa obywatela i
gorliwego posła. Do warsztatu pracy ustawodawczej przystępuje z tym nie tylko,
lecz także w całej pełni z tym, co sam reprezentuje. Nikt go nie urabia z góry,
nie każe mu przygotowywać się do jakichś doktryn, nie narzuca mu taktyki,
mającej wyjść na korzyść klubu. Sam wszystko obmyśla i waży. Może się czuć
obywatelem według ideału Russa: „żaden interes poszczególnej grupy nie wciska
się pomiędzy niego a wolę powszechną (korzyść zbiorową narodu), którą ma za
zadanie odkrywać”.
Niedługo już zapewne jednak pocznie mu ciążyć samotność. Zetknie się z
problemami, które mu będzie trudno opanowywać i rozwiązywać na własną rękę.
Odczuje brak środowiska, w którym mógłby znaleźć pomoc dla swej poszukującej
drogi myśli, usunięcie dręczących wątpliwości, potrzebne oświetlenie kwestii, w
którym mógłby umocnić swój pogląd, ustalić swoje stanowisko we wspólnych
rozważaniach i dyskusji, z ludźmi o zbliżonych zasadach i dążnościach. Mniej
może ostro da mu się odczuć osamotnienie, gdy ma tylko rozstrzygnąć sprawę, jak
głosować nad jakimś projektem. Może w końcu znaleźć brakujące mu naświetlenie,
skierowanie błądzącej czy wahającej się myśli, w dyskusji na komisji lub
plenum, choć pierwsza raczej techniczna nad szczegółami czy formalnymi
ujęciami, druga zaś chaotyczna, bo prowadzona przez równie jak on izolowane
indywidua i nie układająca się sama z siebie w pewne wyraźne grupy zasadniczych
stanowisk. Z pewnością jednak zacznie mocno zazdrościć kolegom swoim z innych
parlamentów, gdy zabłyśnie mu myśl rzucenia jakiejś inicjatywy. Skąd zaczerpnąć
bodźców dla rozwinięcia samodzielnych pomysłów, otuchę i przekonanie, że nie
padną one w zupełną próżnię i że autor ich nie zostanie potraktowany jak Filip
z Konopi? Ciężko podejmować inicjatywę, gdy się nie zna sił, co ją poprą i
pozwolą ją przeprowadzić, wzmagając sobą równocześnie energię inicjatora i
szanse urzeczywistnienia. Może się zaś niejednemu wydać zbyt smutną i przykrą
rzeczą chwytać za rękę, jak on luzem chodzących kolegów, tłumaczyć im swój
zamiar wniesienia projektu, pytać ich o zdanie, werbować dla współdziałania,
prosić o poparcie. Trudno byłoby się dziwić, gdyby w tych warunkach inicjatywa
sparaliżowaną izolacją posłów, zmarła w końcu zupełnie. A jednak ta inicjatywa
jest przecież ważnym elementem funkcji ustawodawczej zarówno jak kontrolnej,
tym samym zaś całego parlamentarnego życia.
A teraz: położenie rządu wobec bezklubowego sejmu.
Pozornie osobiste stanowisko rządu wydaje się być przy tym systemie trwalsze i
mocniejsze. Nikt w Polsce nie sięga po teki. Nie istnieje prawie
niebezpieczeństwo frontowego na rząd ataku: atomy poselskie równie trudno
dałyby się skupić dla zwalczenia rządu jak dla rozwinięcia samodzielnej akcji
ustawodawczej. Tym nawet trudniej, że regulamin usunął najpodatniejszą do tego
sposobność, ograniczając dyskusję interpelacyjną i nie przewidując ani
stawiania w jej toku wniosków, ani zapadanie w jej wyniku uchwał. Rząd wydaje
się rzeczywiście zależeć tylko od Prezydenta Rzeczypospolitej: zbyt małe są
praktyczne szanse, by mogły stanowiskiem jego zachwiać wprost weń godzące
uchwały sejmu. Czy jednak rząd będzie naprawdę silny, tzn. czy znajdzie
potrzebne dla siebie warunki dla przeprowadzenia konsekwentnego i na dłuższy
przeciąg czasu obliczonego konkretnego programu prac? Nie jest to pewne.
Właśnie funkcja ustawodawcza tworzy klasyczne zazębienie pomiędzy rządem a
sejmem. Nawet gdy się godzi na to, że do rządu powinno należeć nie tylko
prowadzenie, ale także główne kierownictwo całą polityką państwa, łącznie z
inicjatywą. Trudno zaprzeczyć, że rząd potrzebuje ustawicznie dla swej
działalności ustawowych podstaw, które otrzymuje dzięki swej zgodnej współpracy
z Izbami. Czy w Izbie niezorganizowanej politycznie rząd znajdzie odpowiedni
teren dla tej współpracy? Czy rząd będzie mógł liczyć na pewno, że Izby za nim
pójdą, że poprą jego plany i przyczynią się ze swej strony do ich
urzeczywistnienia? Wynik każdego głosowania zależy wyłącznie od izolowanych
jednostek, kierujących się od wypadku do wypadku własnym tylko uznaniem i
rozstrzygających samodzielnie dla siebie wszystkie zagadnienia. Poseł zaś,
dlatego właśnie, że samopas chodzący, może się łatwo stać dość skłonnym do
odmawiania rządowi tego, czego się rząd domaga od parlamentu. Czy to dlatego, że
nie opanował myślowo danego konkretnego problemu, czy to dlatego, że projekt
wydaje mu się niezgodny z jego osobistymi poglądami lub dążnościami i
potrzebami jego środowiska społecznego, czy nawet dlatego, że dał się
zasugerować niezadowoleniu, czy niechęci najbliższych sąsiadów z ław
poselskich. Głosowania tym łatwiej mogą się dostać pod wpływ nagłych nastrojów
ogarniających liczniejsze ciała, że takie zbiorowiska im słabiej są przysnute
organizacyjnymi więzami, tym bardziej stają się podatne dla odruchowych czysto
reakcji. Negacja nie pobudzałaby wprawdzie woli dostania się do władzy, lecz
nie hamowałoby jej także poczucie konieczności przyjęcia pełnej
odpowiedzialności za to, co się zrobiło, ewentualnie w formie włożenia części
ciężaru rządów na własne barki. Łatwo jest powiedzieć „nie”, gdy żadne osobiste
konsekwencje nie grożą, gdy nawet nikt nie zażąda uzupełniania go jakimś
pozytywnym „tak” i gdy nie trzeba stawiać własnego projektu w miejsce
odrzuconego. Izolowany poseł nie potrzebuje się liczyć z tym, że głosując
przeciw jakiemuś przedłożeniu, wyrywa cegły z muru jednolitego programu
rządowego, osłabiając całą budowę, ani z tym, że unicestwienie kilku
poszczególnych projektów rządowych, podkopuje sam rząd, uniemożliwiając mu
planową działalność. Żadnych przecież ściślejszych związków z tym rządem nie
czuje i nie znajdzie bliższych sobie motywów, które by mu kazały obchodzić się
z zamierzeniami i żądaniami rządu z szczególnie troskliwą pieczołowitością i
życzliwością.
Rząd nigdy nie mógłby być pewny rezultatu swoich przedłożeń, trudno byłoby mu
przewidzieć w jaki sposób Izba ustosunkuje się wobec nich. Niespodzianki byłyby
rzeczą codzienną. Głosowanie bez mechanizmu grup, których prawdopodobny
stosunek do danego przedłożenia pozwala określić dotychczasowa ich działalność,
zawsze przedstawiałoby niewiadomą – niemożliwą do obliczenia z góry. By zdobyć
przybliżone choćby dane co do zachowania się Izb, musiałby rząd konferować
osobno z każdym ich członkiem, przekonywać go i dla swoich projektów zjednywać.
I czy w tych warunkach mógłby rząd wytworzyć w sobie poczucie własnej siły,
wiarę w powodzenie swej akcji, ufność we własną przyszłość? Nie można byłoby
się dziwić, gdyby ogarnęło go zniechęcenie, gdyby zrezygnował z planów na
szerszą skalę obmyślonych, stracił energię potrzebną do rozbudowywania
zainicjowanych przez siebie urządzeń. Wszystko to prowadzi do powstania silnych
wątpliwości, czy naprawdę bezklubowy sejm ułatwiałby
rządzenie. Może zadanie rządu byłoby łatwiejsze, aniżeli przy sejmie rozbitym
na liczne, ambitne i zazdrosne grupy, niezdolne wytworzyć bardziej trwałej i
spójnej większości, na której mógłby się rząd oprzeć. O wiele jednak
trudniejsze, niż wtedy, gdy rząd, jak to było u nas po wyborach 1930 r., jest
rzeczywistym kierownikiem mocno z nim związanej grupy parlamentarnej,
stanowiącej większość i gotowej rządowi, w którym widzi swoją emanację,
udzielić pełnego poparcia, gdyż rząd ten jest dla niej moralnym autorytetem,
któremu wierzy, ufając, że działa zgodnie z ideowymi założeniami grupy i
urzeczywistnia wspólne dążności. Izba rozbita na atomy indywiduów, nie jest w
stanie dać rządowi tej pewności, jaką tworzy poczucie, że nie tylko trzyma on w
swoich rękach cały aparat wykonawczy i siłę państwa, lecz, że przewodzi zwartej
większości parlamentu, rozporządzając jej głosami i całym jej wpływem w
społeczeństwie.
W bezklubowym parlamencie rząd nie będzie wprawdzie
często atakowany w sposób, który by mógł grozić jego egzystencji w danym
składzie. Nie znajdzie w nim jednak wiernego sojusznika swoich zamierzeń i
poczynań. Poparcie, udzielone przez sejm pewnym aktom rządu, niczego jeszcze
nie pozwoli spodziewać się na najbliższą już przyszłość. Wprawdzie opozycja Izb
przeciwko przedłożeniom rządu również nie byłaby trwała; doraźna raczej,
krystalizowałaby się dookoła poszczególnych tylko przedłożeń. Niemniej nic nie
przeszkadzałoby, by występowała względnie dość często, kładąc się w poprzek
planów rządu. Tym bardziej, że uprawiana na własną rękę przez narody poselskie,
w ich świadomości może nawet nie miałaby na celu uderzać w rząd. Lecz bijąc w
poszczególne fragmenty realizacji rządowego programu, podcinałaby raczej jego
działalność, w tym samym śmiertelnie raniła sam rząd.
Rząd sparaliżowany (może całkiem przypadkowym i nie wypływającym z woli
obalenia go) odrzuceniem ważnych dla jego programu przedłożeń, zalewany przez
nieuchwytną płynność stosunków sejmowych, stracić musiałby wartość także w
oczach Prezydenta Rzeczypospolitej. Konstytucyjnie obowiązany do
„harmonizowania działania naczelnych organów państwowych”, czułby się Prezydent
zmuszony [nieczytelny fragment tekstu]
a sejmem nie ma harmonii. Zacząłby się oglądać za innym rządem, z którym by
Izby chętniej współpracowały, który darzyłyby wyższym stopniem zaufania. Lecz
znalazłby się wobec niemożliwego prawie do rozwiązania zadania. Skąd mógłby
Prezydent zaczerpnąć wskazówek, jaki rząd, z jakim występujący programem, z
jakich osobistości złożony, znalazłby Izby wobec siebie chętne i powolne? Nikt
mu tego nie powie: rząd poprzedni zasypały izolowane ziarnka głosów poselskiego
piasku; nie ma nikogo, kto by miał prawo przemawiać nie tylko we własnym
imieniu; nikt zresztą nie jest w stanie powiedzieć, czego właściwie chcą Izby.
A jeśli Prezydent w końcu powoła nowy rząd, to sytuacja parlamentarna tego
rządu będzie równie jak poprzednio niejasna i niepewna, wystawiona na
nieobliczalne przypadki głosowań.
Nie jest oczywiście rzeczą niemożliwą, że rząd znajdzie także w
niezorganizowanych politycznie Izbach potrzebną mu stałą większość. A raczej
tylu wiernie mu oddanych posłów, ile potrzeba, by przedłożenia przechodziły
większością. Każdy z takich posłów musiałby sobie powiedzieć: „będę głosował
zawsze za rządem” i dotrzymywać danego sobie samemu słowa. Lecz byłaby to tylko
jego dobra wola, bez żadnej poza nią stojącej gwarancji. Rządowi opartemu tylko
na dobrej woli jednostek trudno byłoby czuć się mocno w siodle i obronić się
przed lękiem o przyszłość swoich prac.
III
Rozważania
dotychczasowe doprowadziły do ujemnej oceny wartości ustrojowej Izb
niezorganizowanych politycznie. Tego rodzaju stan rzeczy wytwarza wielkie
trudności przy spełnianiu zadań zarówno Izbom samym, jak rządowi i Prezydentowi
Rzeczypospolitej. Ocena może zbyt pesymistyczna, nie wysnuta jednak z czystej
fantazji. Wynikała z uwzględnienia prawdopodobnej psychologii odosobnionych
posłów, istotnych momentów funkcji parlamentarnych i rządowych, przede
wszystkim niezaprzeczalnej prawdy, że w ustrojach opartych na idei ścisłej
współpracy Izb z rządem, osiąga się tę współpracę w pełnej mierze wówczas
tylko, gdy rząd jest silny siłą większości parlamentarnej. Niewątpliwie zaś
ustrój, zniesiony przez Konstytucję kwietniową należy do tego typu.
Słabą stronę powyższego wywodu stanowi brak oparcia na bezpośredniej obserwacji
życia bezklubowego sejmu. Nawet jednak członkowie
jego nie mieli jeszcze pola do przeprowadzenia takich obserwacji. Bodaj nawet,
że nie prędko jeszcze pole to się odsłoni. Dlatego, ponieważ obecne nasze Izby
są pozornie tylko „apolityczne”. Żyją w nich jeszcze tradycje BBWR, posłów
łączy pamięć wspólnie przebytych walk i dokonanych dzieł, znajdują się jeszcze
pod wpływem kontaktów z niedawnymi przywódcami swoimi i działa jeszcze na nich
bezpośrednio autorytet tych ostatnich. Te więzy jednak, niezacieśnione dalszą
ciągłą i ścisłą współpracą, nienaprężane koniecznością utrzymania jedności
frontu, skoro brak opozycji, nieuświęcane współtworzeniem celów i linii działania,
nieściągane dyscypliną i karnością, rozluźnione zaś rozmaitością składowych
elementów, których odśrodkowe tendencje muszą w tych warunkach wzrastać,
nadwątlane już samym upływem czasu – będą się stawać coraz słabsze i niklejsze.
Wówczas dopiero system Izb niezorganizowanych politycznie odsłoni w pełni i
naocznie tkwiące w nim zasadzki i niebezpieczeństwa.
Wolno
jednak być zdania, że to nie nastąpi nigdy. Utrzymanie bowiem w ciele, którego
działalność obraca się ustawicznie w kręgu polityki, stanu braku wszelkiej
organizacji politycznej, wydaje się rzeczą wprost nieprawdopodobną. Polityka
tkwi zbyt głęboko w samych funkcjach Izb, by w ich członkach nie wzbudziła się
potrzeba zbliżenia, wejścia w porozumienie, uzgodnienia wystąpień i posunięć z
tymi, którzy troszczą się o podobne potrzeby i interesy, podobnie myślą, dążą
do podobnych celów i rozwiązań. „Źle jest na świecie człowiekowi samotnemu” – a
poseł jest także człowiekiem. I to człowiekiem o szczególnym typie
polityka-parlamentarzysty, więc temperamentu bardziej czynnego ruchliwego,
ambitnego, pragnącym działać, odznaczyć się, wysunąć naprzód, osiągnąć pewne
wyniki – i właśnie metodami parlamentarnej akcji, tzn. walki pokojowej,
rozgrywanej wpływem wywieranym na ludzi, wymową i siłą głosów przyjaciół i sojuszników
politycznych. Powodzenie zaś jakiejkolwiek akcji parlamentarnej nie może obyć
się bez stałej i pewnej pomocy grupy, z którą się wspólnie idzie, potyka z
przeciwnikiem, klaruje poglądy, zajmuje pozycję i wybiera taktykę. Trudno jest
uwierzyć, by posłowie chcieli trwać w dobrowolnym osamotnieniu, by zamykali się
w bibliotekach dla prowadzenia żmudnych studiów prawniczych czy statystycznych
i zadowolili się wyładowywaniem tak zdobytej wiedzy podczas fachowych debat w
specjalnych komisjach. Poseł nie będzie ani uczonym ani biurokratą, a
przynajmniej nie będzie wyłącznie tym tylko. Jako polityk musi znaleźć swoją
grupę i nie wytrzyma odosobnienia. Położenie „dzikiego” może odpowiedzieć
nielicznym tylko, krańcowym indywidualistom, warchołom, nie chcącym
podporządkować siebie nikomu ani niczemu, czy dyletantom traktującym posłowanie
jako sposobność do zabawnych obserwacji i zasypywania bliźnich pojonymi ironią
strzałami. Ugrupowania polityczne (jawne czy utajone) leżą do tego stopnia w
naturze parlamentarnych funkcji, oraz mechanizmu życia Izb, że nawet najcięższe
kary nie są zdolne przeciwdziałać ich zawiązywaniu. Wystarczy przypomnieć
dzieje Konwentu Wielkiej Rewolucji. Podówczas zarzut należenia do frakcji,
uczyniony przedstawicielowi ludu, równał się postawieniu go przed Trybunałem
Rewolucyjnym; a przecież motorem całej działalności Konwentu były przez cały
czas jego istnienia właśnie owe wyklęte frakcje.
Te krwawe reminiscencje nie znajdują oczywiście żadnej analogii w naszych
obecnych stosunkach parlamentarnych. Amorfizm polityczny naszego sejmu nie
opiera się na obwarowanym sankcjami nakazie prawa. Jest on tylko stanem
faktycznym, wypływającym z dążności pewnych oraz z nastawienia przepisów
regulaminu, które faworyzują wprawdzie brak organizacji politycznej, lecz jej
bynajmniej nie zabraniają.
Uznając, że komisje, jak techniczne warsztaty pracy, nie mogą czynić zadość
wszystkim potrzebom życia parlamentarnego, tworzy się w Izbach naszych w
miejsce wygnanych klubów grupy regionalne, mające zdaje się zastąpić tamte
laboratoria pomysłów i inicjatyw. Myśl piękna w zasadzie, która może przynieść
dużo dobrego. Grupy przybliżą posłów do wyborców na płaszczyźnie nie wyłącznie
wiecowych czy sejmikowych nastrojów, lecz rzeczywistych warunków życia danej
cząstki kraju. Pozwolą im zbliżyć się do czynników administracji publicznej,
zapoznać z ich pracami i zamierzeniami, korzystać z ich doświadczenia i
znajomości potrzeb terenu. Wpłyną na rozszerzenie stosunków posła na różne koła
ludności, nie tylko te, z którymi dotychczas osobiście był związany; umożliwią
wydobycie na jaw potrzeb, trosk, dolegliwości, krzywd, domagających się
zadośćuczynienia. Praca w grupach wojewódzkich przyzwyczai posłów do wzajemnego
konfrontowania spostrzeżeń, do brania pod uwagę przy szukaniu rozwiązań
konkretnych zadań cudzych punktów widzenia; nauczy ich sztuki chwytania
zagadnień od strony życiowej, realnej, bez pryncypializmu i doktrynerstwa,
przystosowywania projektów do konkretnych warunków i możliwości do patrzenia na
rzeczy przez uwzględnieniu większych kompleksów stosunków. Mogą podnieść poziom
ustawodawstwa, zapobiegając zbytniemu schematyzowaniu przepisów i nieliczeniu
się ich z różnicami regionalnymi stosunków. Grupy mogą posłów nauczyć wielu
rzeczy, przyczynić się do wyrobienia w nich metod myślenia i działania
podobnych tym, jakich świat zazdrości politykom angielskim. Nie zastąpią jednak
klubów. Dlatego choćby, że zadania ich zamykają się w granicach spraw lokalnego
raczej interesu; grupy będą mogły dotykać wielkich ważnych zagadnień ogólno-narodowego życia pośrednio tylko i z daleka. Dobrze,
że ludzie różnych poglądów, różnych społecznych formacji, podejmą wspólną pracę
w sprawach danego terytorium, że będą się starali w pracy tej wyrównać dzielące
ich różnice dla osiągnięcia potrzebnego wyniku. Całkowicie jednak poświęcić
tych różnic w sprawach ogólniejszego znaczenia, ani nie będą chcieli, ani mogli
i będą dążyć do wytworzenia innych skupień! Takich właśnie, w których znajdą
oddźwięk dla swoich przekonań, dla bardziej podstawowych ujęć i dążeń, dla
najgłębszych umiłowań, a choćby podatniejszy teren dla własnych ambicji i
osobistych aspiracji.
Wydaje się nawet, że już rozpoczął się w łonie sejmu pewien ruch jego cząstek,
dążących do skupienia się dookoła politycznych osi. Powstała grupa pracy,
mająca opiekować się interesami robotników i pracowników. Powstała grupa rolna,
łącząca przedstawicieli wielkiej, średniej i małej własności. Może jeszcze
powstaną inne grupy, oparte na podobnych założeniach. Nie będzie może rzeczą
zbyt ryzykowną upatrywać zalążki przyszłych klubów w grupach, poświęconych
prowadzeniu na terenie parlamentu spraw i popieraniu interesów pewnej klasy
społecznej, czy pewnej gałęzi produkcji. Obok oficjalnych warsztatów swoich
prac – komisji, posiadałby sejm organizacje, układające się według dwojakiego
rodzaju przekrojów: pionowego, na którym wyrastałyby grupy wojewódzkie, oraz
poziomego, przebiegającego granicami różnych interesów gospodarczo-społecznych.
Te ostatnie zapewne będą się jeszcze dzielić i łączyć w różne kombinacje zanim
osiągną jakąś trwalszą postać. Można też oczekiwać, że wyrosną inne jeszcze
grupy, związane innymi jeszcze założeniami – czysto ideowymi mianowicie, które
to grupy może poprzerzynają tamte, gospodarcze, a może je częściowo wchłoną,
częściowo rozbiją. Kto wie, czy znowu zalążkiem takiej właśnie grupy nie jest
grupa uczestników walk o niepodległość. Niekoniecznie zresztą muszą ideowe
grupy występować na razie oficjalnie pod wyraźną nazwą i z określonym
regulaminem. Zapewne nieprędko jeszcze „grupy” osiągną zawartość, dyscyplinę,
wyrobienie „klubów”. Z czasem dojdą jednak do tego: wspólna dyskusja jeśli nie
ma być czysto akademicką, musi prowadzić do ustaleń wspólnego stanowiska, do
wykrystalizowania jakichś wspólnych planów, podejmowania inicjatyw, uzgadniania
wystąpień i taktyki. Można się też spodziewać, że pojawią się w grupach
silniejsze indywidualności, które zaczną odgrywać rolę ich leaderów. „Grupy”
samą wewnętrzną, tkwiącą w nich logiką, przekształcą się w „kluby”.
Czy wskutek tego myśl „bezklubowego sejmu” będzie
trzeba uznać za całkowicie chybioną? Bynajmniej. Nic nie wskazuje na to, że
rzucona została jako trwała reguła struktury naszych Izb. Normuje raczej
przejściowy tylko etap Izb, wyszłych z ostatnich
wyborów. BBWR, łączący dotychczas różnorakie wielości w jedność, został
rozwiązany, po spełnieniu swych bezpośrednich zadań. Tym samym Polska odrzuciła
system monopartyjny. Równocześnie zaś części składowe
Bloku odzyskały autonomię. Proces ich organizowania się należy już do nich
samych. Dotychczasowi przywódcy nie będą nim kierować. Wolno przypuszczać, iż
zdają sobie sprawę, że proces ten jest konieczny, nie chcą jednak by był zbyt
nagły, dorywczy, o charakterze pośpiesznej improwizacji. Lecz nie stawiają mu
innych tam, prócz moralnych. Żądają tylko, by nie poszły na marne wartości,
wypielęgnowane w Bloku, tym pniu macierzystym przyszłych klubów. Pamięć dawnej,
ścisłej współpracy mają przechowywać grupy wojewódzkie. One mają chronić duszę
nowych klubów przed zatruciem nienawiścią, przed zdeprawowaniem, walką o
władzę, prowadzoną ślepo, niegodnymi metodami, deptaniem naczelnych dóbr
zbiorowego życia. Gdy nowe skupienia polityczne stężają i wzmocnią się, z
pewnością zaczną żądać udziału w rządzie. Mieści się to w systemie stworzonym
przez Konstytucję kwietniową, zbudowanym na przesłance współpracy rządu z
Izbami i nie wyłączającym przez żadne zakazy parlamentaryzacji
gabinetu. Zapewne także niejedna z grup zapragnie z czasem szukać dla siebie
oparcia w społeczeństwie, w wyborach. Nastąpiłaby wówczas odbudowa stronnictw
od góry, rozradzanie się partii z jąder grup parlamentarnych. Nie jest to
konieczne: we Francji znaczna ilość klubów parlamentarnych nie zaczepia się o
stronnictwa. Byłoby to jednak zjawiskiem naturalnym.
Więc znowu stronnictwa i rywalizacja ich o władzę? Może. Lecz walkę hamować
będzie ordynacja, przed wszystkim zaś lepszy obyczaj i zdrowsza atmosfera
moralna. Nowe stronnictwa będą się rodzić, wzrastać, kształtować i zaprawiać do
życia publicznego z zaszczepionym w sam rdzeń swój poczuciem, że nade wszystko
myśleć należy o dobru całości i oddawać w hierarchii wartości prym naczelnym
nakazom bytu i rozwoju państwa. Nie obciążonym zgubnymi tradycjami i nawykami,
kierowanym przez ludzi niegdyś razem o przemienioną Polskę pod wodzą Wielkiego
Marszałka walczącym, łatwiej będzie utrzymać poziom ideologii oraz uczciwość
obyczaju i metod działania. Wówczas formy tworzone przez Konstytucję
kwietniową, która bynajmniej nie zerwała z zasadniczym typem ustroju, panującym
od czasu reformy 1926 r., lecz starała się tylko typ ten doprowadzić do
poprawnego i silniej zaakcentowanego wyrazu oraz przystosować go lepiej do
warunków polskiego życia, formy te, nie nowe zatem, wypełnią się nową treścią.
W ten sposób dzieło naprawy Rzeczypospolitej zostanie doprowadzone do końca.