Artykuł
Co nas dzieli
Stanisław Piasecki

[w:] „Prosto z mostu”, nr 37/1936

 

Byliśmy bodaj w „Prosto z mostu” pierwsi, którzyśmy zwrócili uwagę na problem, tak szeroko dziś dyskutowany pod nazwą „jedności młodego pokolenia”. Pisał o tym dawno już Wasiutyński w felietonie pt. „Na ryby”, pisałem i ja w artykule pt. „Cenzus wieku”. Wskazywaliśmy na podobieństwo w sposobie myślenia (a nie programów!) pokolenia powojennego, uwydatnialiśmy przyczyny, które wywołują głęboki rozdźwięk między „starymi” a „młodymi”, a które nie mają nic wspólnego z banalną sprawą wieku i młodzieńczej czupurności, ale są istotną różnicą w ukształtowaniu psychicznym pokolenia wychowanego w niewoli i pokolenia wychowanego w wolnym już i własnym państwie.

Jeśli to przypominam, to bynajmniej nie dlatego, by zastrzegać dla „Prosto z Mostu” prawo pierwszeństwa w ustaleniu faktów dość oczywistych. Boże zachowaj! Przypominam to dlatego, żeby tym śmielej widocznego w młodej prasie spłycania i upraszczania problemu zastanowić się z kolei nad tym, co sprawę komplikuje. Skoro już wszyscy wiemy, co nas łączy i co jest nam wspólne, wielki czas rozważyć także, co nas dzieli. Oby można było powiedzieć: co nas jeszcze dzieli.

Nie chodzi mi tu o programy, ani o ideologię nawet. W tych zawsze były i będą odcienie, oraz jedna głęboka i istotna różnica, która będzie zwłaszcza dominująca w wieku XX-ym: między materialistycznym a idealistycznym poglądem na świat, czyli przetłumaczywszy to na współczesny język polityczny: między kierunkiem narodowym a kierunkiem komunistycznym. Zderzenie jednak tych dwóch przeciwstawnych sił będzie zderzeniem wprost, zderzeniem na tej samej płaszczyźnie. Będzie zderzeniem dwóch wielkich obozów politycznych, które zerwały całkowicie z mętną frazeologią XIX-go wieku i tak charakterystyczną dla tego wieku połowicznością, obłudną dwulicowością, podwójną grą.

Radujemy się więc z całego serca, gdy w przededniu wielkiej walki, która w naszym przekonaniu zdecydować ma o tym, czy będzie Polska (a Polska może być tylko wielka), czy też ziemie polskie staną się terenem imperializmu sowieckiego lub jakiegokolwiek innego, ideologia narodowa zdobywa w młodym pokoleniu coraz szersze koła. Daje się to ostatnio zwłaszcza zauważyć w enuncjacjach młodej prasy, którą do niedawna zwykło się nazywać prorządową lub sanacyjną. Dziś oni sami nazywają się opozycjonistami: pozostawmy im swobodę samookreślenia. Oczywiście nie mamy tu na myśli kombinatorów, łowców posad i wiatru z „Legionu Młodych”, czy tym podobnych organizacyjek, ongiś tworzonych z góry, a potem rzekomo buntujących się i znów zabiegających o korytko. Myślimy o tych kołach młodego pokolenia, których poglądy wyrażają pisma w rodzaju „Jutra Pracy” lub „Myśli Polskiej”. O prawdziwym fermencie ideowym w dawnym obozie sanacyjnym. W tych właśnie pismach zjawia się teraz, śmiało i odważnie, wyklęto do niedawna pojęcie „nacjonalizm” i brzmią mocno i uczciwie słowa, świadczące o głębokich przemianach wewnętrznych.

Powie ktoś, że nie sztuka teraz wojować hasłami nacjonalistycznymi, skoro sam pan poseł Miedziński trzymał przez radio odczyt, jaka to sanacja jest nacjonalistyczna? O, jest tu bardzo wielka różnica. P. Miedziński, pod wpływem napierającej i rozszerzającej się niepowstrzymanie fali nacjonalizmu, spróbował po prostu zdyskontować to politycznie dla sanacji, według starej metody i starego systemu tępych sporów. Jak kiedyś twierdzili, że to tylko oni zbudowali Polskę, a nikt inny ani marnej cegiełki nie dołożył, tak teraz będą twierdzić, że to tylko oni są nacjonaliści, a wszyscy inni nic nigdy z nacjonalizmem nie mieli wspólnego. Że się kiedyś na złość „endecji” wyrzekło słowa „naród” i wprowadziło słowo „państwo”, czyniąc tą tragiczną i śmieszną zarazem sztuczką nieobliczalne spustoszenia w szkolnictwie, w wychowaniu, w armii, w społeczeństwie – to już poszło w niepamięć. Panowie Lipiński i Pobóg-Malinowski udowodnią niebawem historycznie i naukowo, że… ech, pal ich licho, co oni tam „udowodnią”. Bo te wszystkie doktrynerskie kruczki nic nas doprawdy nie obchodzą. Smutny okres dyskontowania zasług przeszłości, prawdziwych i urojonych, mija bezpowrotnie. Przeszłość szanujemy, szanujemy ją sprawiedliwie, ale niczego już z niej nie oczekujemy. Patrzymy w przyszłość.

Otóż ci z „Jutra Pracy”, czy z „Myśli Polskiej”, gdy mówią o swym nacjonalizmie, patrzą także w przyszłość. Mówią uczciwie i szczerze. Dlatego można i trzeba z nimi dyskutować. Bez taktycznych niedopowiedzeń, bez rzucania w oczy kilimkiem, bez schlebiania. O tym, co nas dzieli. O tym, co w nich jeszcze jest z XIX-go wieku.

Ukazał się niedawno w „Jutrze Pracy” artykuł W. Dołęgi, w którym poruszona została sprawa Berezy Kartuskiej. W poglądach na tę sprawę może najwyraziściej zaznaczą się różnice. Pisze „Jutro Pracy”, że „krytycznie ocenia represje, stosowane wobec młodego pokolenia, którego celem jest silna, narodowa Polska”. Ale, że „nie wolno przykładać tej samej miary wobec młodzieży narodowej, co wobec komunistów”. Czyli, że Bereza jest niesłuszna dla narodowców, ale słuszna i uzasadniona dla komunistów. Czyli: z chwilą, gdy przestali siedzieć w Berezie narodowcy, a siedzą tylko komuniści, wszystko jest w porządku. Pomijam już tu, że świeżo zupełnie zesłano znów narodowców do Berezy, by po kilku tygodniach ich zwolnić, pomijam nową kategorię zapowiedzianych w ostatnim oświadczeniu premiera berezczyków. Ale gdyby nawet w Berezie pozostali sami tylko Żydzi i komuniści, nasz zasadniczy stosunek do obecnej Berezy nie ulegnie zmianie. Nie z powodu jakiejś liberalnej czkawki oczywiście. Ale z uświadomienia sobie, że takim samym paskudztwem XIX-go wieku był liberalizm, jak i tzw. oświecony absolutyzm.

Przekreślamy liberalizm. I przekreślamy absolutyzm władzy dla władzy. Uznajemy tylko absolutyzm idei, czy żeby użyć terminu Jerzego Brauna: ideokrację. Ten absolutyzm idei będzie się zapewne również musiał uciekać do stosowania środków wyjątkowych. Przyszła Polska narodowa nie obejdzie się może bez obozów koncentracyjnych dla komunistów, jak i komuniści wsadziliby z pewnością narodowców na zasieki z kolczastego drutu, gdyby im udało się zagarnąć Polskę. Żeby jednak stosować środki wyjątkowe, trzeba mieć po temu prawo moralne wielkich przemian, jakich chce się dokonać, trzeba służyć wielkiej idei, trzeba za drogę, którą się do niej idzie móc wziąć odpowiedzialność wobec Boga, historii, ludzi i własnego sumienia.

Państwo – mechanizm, formalny twór – taką ideą nie jest i być nie może. Nawet z przymiotnikiem: polskie, nawet gdy ktoś przez państwo polskie rozumie po prostu Polskę. Trzeba także wiedzieć jaka ta Polka ma być. Taka jak dzisiaj? Ta niezadowalająca ani naszego poczucia sprawiedliwości społecznej, ani naszej dumy narodowej, ani naszej wizji roli, jaką mamy do odegrania na świecie? Ta, którą z gruntu trzeba przebudować?

Znam już z góry odpowiedź, z jaką mogą się spotkać te słowa. Oczywiście odpowiedź tych, którzy rozumieją konieczność gruntownej przebudowy Polski. Że przecież dopóki ten program przebudowy narodowej nie zacznie być realizowany, dopóki młode pokolenie nie dojdzie do głosu, rzeczą tych, co rządzą obecnie, jest nie dopuścić do anarchii w państwie, nie dopuścić do wzrastania w siły komunistów, którzy z natury rzeczy i swej ideowej stolicy sowieckiej w Moskwie, są ruchem po prostu antypolskim. Czyli, że trzeba wprzód dbać o utrzymanie (obronę) Polski, bo to dopiero stwarza możliwość postawienia sprawy jaka ta Polska przyszłości ma być.

Zapewne, zapewne… Tylko sęk w tym, że absolutystyczne środki walki z ruchami ideokratycznymi są po prostu nieskuteczne, ba, z punktu widzenia ich zamierzonej celowości – wprost szkodliwe. Wywołują – na dłuższą metę skutek wręcz przeciwny do zamierzonego. Za doraźne efekty płaci się ceną tworzenia męczenników ideowych. A to równa się fabrykacji dynamitu. Całe szczęście Polski, że dzięki dotychczasowym metodom, ten dynamit został niemal równomiernie wytworzony w obu obozach, które rozegrają ze sobą walkę istotną: zarówno w komunistycznym, jak w nacjonalistycznym. Szanse obu stron jeszcze dziś nie zostały zachwiane.

Tragizm zaś obecnej sytuacji polega na tym, że walka z komunizmem w obecnych warunkach, bez przeciwstawienia komunizmowi porywającej idei przebudowy nacjonalistycznej, jest nie tylko nieskuteczna, ale pomaga mu, dając agitatorom argument, że zwalczającym komunizm chodzi o utrzymanie obecnego stanu rzeczy, którego przecież nikt (poza międzynarodowym kapitałem) nie może uważać za dobry. Jakże inna jest sytuacja w krajach, które już wkroczyły na drogę ideokratyczną! Tam nie istnieje argument, że chodzi o obronę ustroju, który rozpada się w gruzy na całym świecie. Tam represje, jakie stosuje się wobec wrogów, są represjami wobec wrogów nowego porządku. Nie tworzy się męczenników, walczy się ze zdrajcami, z kontrrewolucjonistami, a nie z rewolucjonistami. I tam ma się pełne prawo moralne nazywać ich zdrajcami.

Wiem i czytam to w każdym numerze czy to „Jutra Pracy”, czy „Myśli Polskiej”, że wśród publicystów tych pism istnieje świadomość konieczności jak najszybszej realizacji nowej Polski nacjonalistycznej. Tylko metoda, jaką ku tej realizacji chcą iść, wydaje mi się metodą opaczną. Oto bowiem jako zagadnienie naczelne wysuwa się tam zagadnienie wodza. Wódz, koncentracja, a na końcu program – oto kolejność, jaką stawia np. W. Bączkowski w ostatnim numerze „Myśli Polskiej”. A my właśnie sądzimy, że kolejność jest wprost przeciwna. Około programu koncentrują się siły narodowe, a ten, kto ów program i wolę wykonania programu najmocniej reprezentuje, staje się wodzem obozu, a po zwycięstwie obozu – wodzem narodu. Każda inna kolejność, nie będzie organiczna, ale mechaniczna, będzie bez wartości, będzie koncepcją absolutyzmu władzy, a nie absolutyzmu idei.

 

***

 

W końcu jedna uwaga: główna trudność w Polsce polega na tym, że pokolenie starsze, pokolenie niepodległościowe, wyżyło się całkowicie w wielkiej idei niepodległości i nie ma wyczucia idei przebudowy Polski. Może nawet te i owe jednostki z pokolenia niepodległościowego rozumieją potrzebę tej idei, ale nie jest ona dla nich tak żywa, tak mocna, tak z wewnątrz duszy płynąca, jak dla nas, pokolenia powojennego. Jest to zjawisko zrozumiałe: nie można mieć o to ani żalu do nikogo, ani pretensji; to pokolenie zrobiło rzecz olbrzymią: dało nam niepodległość. To dosyć jak na jedno pokolenie. I nie żądajmy, ani nie spodziewajmy się więcej.

Otóż sprawa między dwoma pokoleniami może się rozegrać albo w walce, albo w dobrowolnym zrzeczeniu się, w znalezieniu formy przejściowej. Ale gdy się myśli o tej formie przejściowej, nie należy nigdy mieszać – że użyjemy przykładów – roli Wiktora Emanuela z rolą Mussoliniego, czy roli Hindenburga z rolą Hitlera. Bo z takiego pomieszania ról skorzystać może łacno ten trzeci – Lenin.

Najnowsze artykuły