Artykuł
Gdzieś na antypodach czy jednak znacznie bliżej? (wywiad)
Prof. Rafał Habielski opowiada o emigracji i jej położeniu na mapie polskiej myśli intelektualnej w okresie powojennym

Joanna Komperda: Jakie są źródła Pana zainteresowań tematyką emigracyjną? W jakim stopniu emigracja funkcjonowała w Pana świadomości, kiedy był Pan jeszcze uczniem i studentem?

Rafał Habielski: W 1939 r. emigracja stała się losem części mojej rodziny. W krótkotrwałym wymiarze dotknęła obojga moich, nieznających się wówczas rodziców. Mama spędziła wojnę w Rumunii, wróciła w 1946 r. Ojciec po Powstaniu był w obozie jenieckim, później, już po doczekaniu końca wojny w II Korpusie, zdecydował się na powrót do kraju – niemal w tym samym czasie, co Mama. Część rodziny ze strony Matki została w Wielkiej Brytanii. Kontakt z tym światem do 1956 r. w zasadzie nie istniał, oni nie przyjeżdżali do kraju, a wyjazdy na Zachód nie były możliwe. W okresie stalinowskim ustała nawet wymiana listów. Zmieniło się to po 1956 r., w latach 60. Mama pojechała po raz pierwszy do Londynu. W ten sposób dowiedziałem się nie tyle o istnieniu emigracji, bo o tym mówiło się w domu, ale o świecie, który stworzyła. Towarzyszył temu kontakt z książkami wydawanymi poza krajem, które pośrednio mówiły o jej celach i systemie wartości. Czytałem je incydentalnie, były to lektury przypadkowe, niemniej pozwalały odkrywać to, co w PRL było nieznane, zdeformowane albo zakazane. Pierwszą książką wydaną na emigracji, którą przeczytałem – to oczywiście przypadek – była Zbrodnia katyńska w świetle dokumentów, uzupełniona o tom zawierający nazwiska części pomordowanych. Tę książkę przywiozła z Londynu Mama, która dla zmylenia celników odarła ją z okładek. Okazała się w pewnym stopniu lekturą formacyjną, była nie tylko świadectwem zbrodni, ale także kłamstwa, jakie otaczało Katyń w PRL. Poza tym tłumaczyła jedno z ważniejszych zadań, które wzięła na siebie emigracja, to jest ocalenie prawdy o przeszłości i w jakimś sensie także ocalenie polskiej tożsamości. Uważam to zresztą za największy sukces emigracji, donioślejszy niż rezultaty działalności stricte politycznej, której materialnym przejawem był ośrodek władzy, prezydent, rząd, partie polityczne. Potwierdzeniem tego było Radio Wolna Europa. Słuchanie rozgłośni było niełatwe ze względu na zagłuszanie, ale programy literackie i historyczne dowodziły rangi piśmiennictwa poza krajowego.

JK: Czy w tamtym okresie miał Pan okazję zetknąć się z emigracją bezpośrednio, np. poprzez spotkania rodzinne? Jakie były Pana ówczesne obserwacje?

RH: Pierwszy raz byłem w Londynie w okresie licealnym. To była połowa lat 70., kiedy emigracja o rodowodzie wojennym była już w stanie szczątkowym. Ale nawet to, z czym mogłem się wówczas zetknąć, pozwało na wyrobienie sobie opinii o tym, czym była i w jakimś sensie pozostała emigracja. Nie chodziło wyłącznie o poglądy i instytucje polityczne, bardziej o przechowanie dawnego obyczaju, języka, sposobu odnoszenia się do siebie, stosunku do tradycji i polskości. Wszystko to już na pierwszy rzut oka było na antypodach obyczaju i stylu dominującego w PRL-u. Miałem wówczas możność przekonać się o dokonaniach emigracji w sferze kultury, poszedłem do Instytutu Sikorskiego, archiwum i muzeum prezentującego przeszłość całkiem inną, niż tą, o której czytaliśmy w podręcznikach szkolnych. Zostałem zaprowadzony do znajdującego się nieopodal Ogniska Polskiego, najpopularniejszego klubu emigracyjnego w Londynie, założonego w początkowym okresie wojny, gdzie m.in. pokazano mi stolik, przy którym siadał nieżyjący już gen. Anders. Odniosłem wrażenie, że jestem uczestnikiem świata dość unikalnego i osobliwego, przedłużenia czegoś, co już nie istnieje, impregnowanego na wpływy z zewnątrz, trochę zastygłego w czasie, ale mimo wszystko na swój sposób, może właśnie przez to, fascynującego.

JK: Otacza nas mnogość różnorakich określeń, przymiotników, które wskazują na zróżnicowanie motywów przyświecających emigrantom: Wielka emigracja, wychodźtwo, emigracja niepodległościowa, marcowa, przedsierpniowa, solidarnościowa, ekonomiczna itd. Dla nas często emigracja stanowi monolit, tymczasem dla samych emigrantów to „dookreślenie” jest niezwykle istotne. Wychodząc temu naprzeciw, chciałabym byśmy w tej rozmowie skupili się przede wszystkim na emigracji niepodległościowej w okresie 1945-1989, chociaż zapewne będziemy również nawiązywać do fal emigracyjnych właściwych dla lat 60., 70. i 80. Czy mógłby Pan profesor opisać, co kryje się pod pojęciem „emigracji niepodległościowej” czy też „wychodźtwa”? Jak możemy scharakteryzować tę grupę pod względem demografii, rozmieszczenia geograficznego, struktury społecznej i materialnej itp.?

RH: Wbrew pozorom precyzyjna odpowiedź na pytanie, czym była powojenna emigracja polityczna, które to pojęcie utożsamiać wolno z emigracją niepodległościową, wcale nie jest proste. Można powiedzieć, że to ogół tych wszystkich Polaków, którzy znaleźli się poza granicami kraju w czasie II wojny światowej i po jej zakończeniu, w różnych okolicznościach oraz z różnych przyczyn; z własnej woli, bądź wbrew sobie, i zdecydowali się nie wracać do Polski rządzonej przez komunistów, bądź z niej wyjechać. Po drodze, to znaczy do czasu podjęcia decyzji o pozostaniu poza krajem, zmieniał się ich status. Na przykład ci, którzy zostali wywiezieni w głąb Związku Sowieckiego w latach 1939-1941 nie byli przecież emigrantami, nie sposób tak o nich mówić. Zostali deportowani, stając się po opuszczeniu Sowietów uchodźcami, a dopiero później, po zakończeniu wojny, emigrantami politycznymi. Powody znalezienia się na obczyźnie to jeden rys szczególny emigranta politycznego. Drugi to moim zdaniem aktywność. Można się spierać, czy emigrant polityczny to ten, który opuszcza kraj z powodów politycznych, czy raczej ten, który nie tylko wyjeżdża motywowany politycznie, ale także prowadzi poza krajem działalność polityczną. Rzecz nie jest łatwa do precyzyjnego ustalenia, dlatego że aktywność polityczna może przybierać różne formy. Jej przejawem poza krajem było uczestnictwo w gremiach partyjnych, ale także organizacjach społecznych i kulturalnych, stowarzyszeniach zawodowych i naukowych, twórczość literacka czy artystyczna, pisarstwo publicystyczne, udział w manifestacjach rocznicowych, czy różnego rodzaju zjazdach i obchodach. Nie ulega wątpliwości, że ci, którzy uważali, że ich obecność poza krajem powinna, względnie nawet musi być zaznaczana przekonaniami, zasługują na miano emigrantów niepodległościowych. Ich działalność, w całej różnorodności, była motywowana sprzeciwem wobec tego, co stało się z Polską w 1945 r. i polityki komunistów, innymi słowy – wolą zaznaczenia niezgody.

JK: Czy ta motywacja do działania była zawsze tak samo silna?

RH: No właśnie problem polega na tym, że z upływem czasu aktywność zbiorowa malała, co było spowodowane różnymi czynnikami: z jednej strony erozją instytucji politycznych i konfliktami, które zniechęcały do udziału, z drugiej zaś zakorzenianiem się emigrantów w świecie niepolskim. Wiązało się z tym przyjmowanie obywatelstwa krajów osiedlenia. Po wojnie uważano tę praktykę za niedopuszczalną, traktowano jako formę odstępstwa, tzw. prawdziwy emigrant powinien mieć status bezpaństwowca. Z biegiem lat coraz większa liczba osób, zwłaszcza młodszej generacji przyjmowała jednak obywatelstwo obce. Było to oczywiste w przypadku najmłodszych, to znaczy tych, którzy urodzili się poza krajem. W takiej sytuacji pytanie, czy nadal mamy do czynienia z emigracją polityczną nie było bezzasadne. Na problem ten zwracano uwagę w latach 60., dochodząc do wniosku, że część emigracji stała się w zasadzie „Polonią”. Byli Polakami mieszkającymi poza krajem, pozbawionymi już właściwości emigrantów politycznych. Słabły ich więzi ze wspólnotą emigracyjną, czytali – co symptomatyczne – prasę kraju osiedlenia, a nie polską, emigracyjną. Ale można na tę sprawę patrzeć też inaczej, stawiać tezę, że czynnikiem przesądzającym status było, poza przekonaniami, które nie musiały ulegać zmianie bez względu na stopień asymilacji, poczucie przynależności do grupy i równie trwała pamięć o powodach znalezienia się poza krajem.

Na marginesie tego o czym była mowa do tej pory – jedna uwaga. Emigracja powojenna była zjawiskiem długotrwałym. Założona w czasie wojny, a po jej zakończeniu funkcjonująca w zmieniających się warunkach, przetrwała do końca lat 80. To blisko pół wieku, w czasie którego pozostawała sobą, czego przejawem był sposób jej organizacji. Mam tu na myśli legalizm i system wartości. Nie znaczy to jednak, że pozostawała taka sama, zmianie ulegał jej skład społeczny, stosunek do krajów osiedlenia oraz, pod pewnymi względami, również stosunek do kraju. Wypada o tym pamiętać.

Jeśli chodzi o kwestię liczebności nie dysponujemy dokładnymi danymi. Wolno szacować, że po II wojnie na emigracji z powodów politycznych znalazło się ok. 600 tys. osób. Jest to wielkość przybliżona, ale nie sądzę, by margines błędu był duży. Trzon stanowili żołnierze sił zbrojnych na Zachodzie, wychodźcy z września 1939 r. (przy czym przedstawiciele obu tych grup niekiedy nakładali się na siebie) oraz ci, którzy znaleźli się w obozach jenieckich w 1939 i 1944, po kampanii wrześniowej i Powstaniu Warszawskim.

Centrum osiedlenia w okresie bezpośrednio powojennym stanowiła Wielka Brytania, gdzie osiedliło się ok. 150 tys. Polaków. Było to zrozumiałe, ponieważ Brytyjczycy zaoferowali byłym żołnierzom warunki umożliwiające osiedlenie się oraz naukę języka. Nie znaczyło, że wszyscy, którzy znaleźli się w Anglii skorzystali z możliwości pozostania tam na stałe. Część szukała szczęścia w Argentynie, Kanadzie, Stanach Zjednoczonych, w zależności od swoich umiejętności i wieku. W ciągu kilku powojennych lat Polacy, którzy zdecydowali się nie wracać do kraju, znaleźli się w większości, jeśli nie we wszystkich krajach tzw. wolnego świata, na wszystkich kontynentach.

Na podstawie form aktywności, które przyjęła emigracja przyjęło się sądzić, że w jej składzie dominowała inteligencja. Nie jest to prawdą, choć odsetek inteligencji był wyższy niż w społeczeństwie przedwojennym. Emigracja miała charakter wojskowy, co spowodowało, że przeważali mężczyźni. Kobiet było dużo mniej, wedle niektórych szacunków ok. 30%, co nie pozostało bez wpływu na spoistość grupy. Polacy żeniący się z przedstawicielkami krajów osiedlenia nadwyrężali więzi ze wspólnotą, poprzez swoje niepolskie żony i ich rodziny wchodzili w świat niepolski. Dzieci urodzone w takich związkach na ogół nie mówiły po polsku, przyjmowały język matki.

JK: Mija kilka lat od zakończenia wojny. Czy politycy rządu londyńskiego wciąż są znani i popularni w społeczeństwie polskim, szczególnie w obliczu wewnętrznych konfliktów, kryzysu legalizmu politycznego oraz śmierci najwyższych dowódców i czołowych działaczy wychodźstwa?

RH: Wydaje mi się, że można mówić o popularności bardzo wąskiej grupy. Należał do niej z pewnością gen. Władysław Anders, nie tyle ze względu na rolę polityczną, jaką odgrywał po wojnie, ile przez to, że wyprowadził Polaków ze Związku Sowieckiego, no i zdobył Monte Cassino. Oba te fakty były dobrze znane w kraju, gdzie śpiewano Czerwone maki na Monte Cassino, mieszkali w nim ci, którzy dzięki Andersowi zdołali opuścić Sowiety, a także jego żołnierze, którzy przeszli kampanię włoską. Poza Andersem pamiętano o liderach stronnictw, ale to była popularność o ograniczonym zasięgu, zawężona do ich dawnych środowisk politycznych. Takimi osobami byli Tomasz Arciszewski i Adam Ciołkosz, liderzy PPS, oraz Tadeusz Bielecki, prezes Stronnictwa Narodowego. Z innych względów popularnością cieszył się Stanisław Mikołajczyk, traktowany jako ten, który po 1945 r. próbował w kraju przeciwstawić się komunizowaniu Polski i zmuszony został do potajemnego wyjazdu. Stał na czele PSL, co zjednywało mu szczególne uznanie wsi, ale nie tylko.

Kryzys legalizmu i podziały, do których doszło w Londynie już w 1947 r. wpłynęły na odbiór emigracji i popularność jej przywódców. Nie bez znaczenia był też wpływ propagandy komunistycznej.

JK: Czy wobec tego w stosunkowo nielicznych wystąpieniach opozycyjnych w kraju odwoływano się do emigracji i rządu londyńskiego? Mam tu na myśli zarówno protesty, do których dochodziło bezpośrednio po wojnie, jak i na przykład Poznański Czerwiec.

RH: Społeczeństwo krajowe sprawiało wrażenie, że szybko zapomniało o emigracji rozumianej jako alternatywa dla komunistycznej władzy. To znaczy nie miało poczucia, że poza krajem istnieje prawowity, legalny rząd upominający się o jego prawo do niepodległości. Dostrzegali to ci, którzy uczestniczyli w krajowym życiu politycznym po wojnie, a potem znaleźli się na Zachodzie, np. Stefan Korboński. Podczas rewolty robotniczej w Poznaniu w czerwcu 1956 r. skandowano nazwisko Mikołajczyka, ale w kilka miesięcy później, w październiku, o emigracji było głucho. Stanowiło to problem dla instytucji legalistycznych, które traciły argument przemawiania w imieniu kraju, reprezentowania jego interesów. W 1956 r. upominano się o demokratyzację systemu, usiłowano rewindykować to, co zawłaszczył reżim, ale nie o niepodległość w takim wymiarze, w jakim rozumiała ją emigracja.

Nie dziwi mnie to zresztą. Od połowy lat 50. szeregi najstarszej generacji emigracji, szeregi tych, którzy ją zakładali, topniały. Ubywało osób o znanych nazwiskach, nie zawsze miał ich kto zastąpić. Przyjęło się uważać, że emigracje są jednogeneracyjne, zwłaszcza w wymiarze politycznym i zasada ta zdawała się sprawdzać w połowie lat 50. Na domiar złego ośrodek londyński nie pozostawał w kontakcie ze społeczeństwem w kraju, niewiele o nim wiedziano. W raju rosło natomiast pokolenie poddane indoktrynacji, które słabo znało historię polityczną okresu wojny i powojnia – ten czas poddany był wyjątkowym zafałszowaniom. Wszystko to składało się na żywione w kraju przekonanie, że w ramach podziału na strefy wpływów i dominacji sowieckiej, sprawy wewnętrzne muszą być rozstrzygane w relacji społeczeństwo-władza nad Wisłą i tak też się działo. Emigracja mogła w tym procesie pomagać, ale nie mogła sprawować rządu dusz.

JK: Wątek emigracji wrócił w latach 80. ?

RH: W latach 80. społeczeństwo było zafascynowane „Solidarnością”, świadome, że to, co ważne, dzieje się w kraju, a emigracja może jedynie wspierać, co zresztą robiła. O strajkach w lipcu i sierpniu 1980 r. dowiadywano się przecież z Wolnej Europy, która notowała wówczas rekordowy poziom słuchalności, wynoszący ok. 80%. Znaczyło to, że niemal każdy dorosły Polak albo słuchał Rozgłośni, albo wiedział, co ona mówi. Nie inaczej było po wprowadzeniu stanu wojennego. Emigracja zaczęła wówczas pełnić rolę zaplecza podziemnej „Solidarności” oraz podziemnego, niezależnego życia politycznego i kulturalnego. Jeśli rzucić okiem na nazwiska autorów pism założonych w początku lat 80. w Paryżu i Londynie, zwraca uwagę spora ilość krajowców. Kwestie, które w nich poruszano nie były właściwe dla emigracji, dotyczyły sytuacji w kraju, położenia, w jakim znalazło się społeczeństwo, służyły szukaniu rozwiązań, były próbą ocalenia tożsamości kultury. Ich emigracyjność sprowadzała się do tego, że wychodziły za granicą i powstały z inicjatywy osób, które znalazły się poza krajem, niektóre z nich unikały zresztą stosowania wobec siebie pojęcia „emigrant”. Wracając do czasopism, pełnione przez nie funkcje były jak najbardziej – jeśli wolno tak powiedzieć – krajowe. Doskonale zdawali sobie z tego sprawę ich czytelnicy.

JK: Czy możemy w ogóle wskazać jakieś punkty styczne rządu komunistów i rządu londyńskiego, pozostające ponad podziałami politycznymi? W jakich okresach możemy mówić o największym zlodowaceniu stosunków, a kiedy o wspólnocie interesów i ociepleniu klimatu?

RH: Emigracja była antykomunistyczna i antysowiecka, zatem trudno szukać punktów stycznych. O podobieństwie można mówić w zasadzie tylko w przypadku jednej sprawy, którą była granica na Odrze i Nysie. Emigracja – nie cała, bo z wyjątkiem „Kultury” – stała na stanowisku, że Polska powinna mieć przedwojenną granicę wschodnią i powojenną zachodnią. Robiła wszystko, co w jej mocy, żeby zwrócić uwagę przywódców demokracji zachodnich na konieczność uznania linii Odry-Nysy. Podobnie Giedroyc, który usiłował oswajać Polaków z zagadnieniem niemieckim. „Kultura” zwracała uwagę na potrzebę dialogu, mówiła o perspektywie i nieuchronności zjednoczenia Niemiec, o wynikających stąd wcale nie niebezpiecznych konsekwencjach dla Polski. Przełamywała wrogość, mając świadomość, że straszak niemiecki, figura „odwetowców z Bonn” działa na rzecz reżimu komunistycznego, spaja władzę i społeczeństwo. W tym wypadku podobieństwo wynikało z innych celów. Gomułka wykorzystywał kwestię uznania granicy, czego się domagał, do udowodnienia podłości Zachodu solidaryzującego się ze stanowiskiem zachodnioniemieckim. Giedroyc widział w uznaniu Odry-Nysy punkt wyjścia do naprawiania stosunków polsko-niemieckich. Dowodem wagi, jaką do tego przywiązywał była wydana po niemiecku w początku lat. 60. książka Juliusza Mieroszewskiego.

JK: Wróćmy do wspomnianej propagandy... Jaka była filozofia działania reżimu komunistycznego w stosunku do emigracji? Mówić o niej dużo złego, czy raczej nie mówić o niej wcale, skazując ją na zapomnienie i izolację?

RH: Postępowanie wobec emigracji było dwojakie, poza tym zmieniało się w czasie. Zaraz po wojnie próbowano emigrację rozbroić, prowadzono kampanię repatriacyjną, która zwrócona była przede wszystkim do Polaków wywiezionych na roboty do Niemiec, więźniów obozów, ale adresowana także do przedwojennego wychodźstwa ekonomicznego, zamieszkałego głównie we Francji. Wszystkich ich Polska Ludowa witała z otwartymi ramionami. Był to nawiasem mówiąc, element strategii sowieckiej. W 1945 r. Stalin wezwał do powrotu wszystkich Rosjan, bez względu na to kiedy i z jakich powodów wyjechali. W obu wypadkach liczono się z tym, że nie wrócą wszyscy – ci zaangażowani w walce z komunizmem nie brali tego nawet pod uwagę – niemniej osłabiało to emigrację i dawało sposobne argumenty. Odtąd można było powiedzieć, że poza krajem zostali najbardziej nieprzejednani, wrogowie itp. Myślano zresztą także o tych, którzy pozostali głusi na te wezwania. W 1947 r. zjawił się w Londynie Jerzy Borejsza, dyktator życia literackiego, namawiając pisarzy do wznowienia w kraju niektórych ich książek, na ogół opublikowanych przed wojną. Chodziło o rozbicie solidarności ludzi pióra, a poza tym pokazanie, że nawet ci, którzy są poza krajem, poprzez zgodę na druk przyłączają się do dzieła odbudowy, pośrednio akceptując politykę komunistów. Na rozwiązanie takie nikt nie przystał. Związek Pisarzy Polskich na Obczyźnie podjął uchwałę w sprawie niedrukowania tekstów w kraju, a sama sprawa niedługo przestała być aktualna. Zaczął się stalinizm, a obowiązującą estetyka socrealizmu.

Do kampanii repatriacyjnej wrócono w 1955 r. Podobnie, jak po wojnie wiedziano, że raczej nie wrócą działacze polityczni, ale im mniej Polaków znajdowało się w obrębie państwa na obczyźnie, tym lepiej, bo można było powiedzieć, że jest to fikcja pozbawiona jakiegokolwiek znaczenia. W 1955 r. uruchomiona została radiostacja „Kraj”, adresowana do Polaków zagranicą, która nakłaniała do powrotu, dzieląc emigrantów na dobrych i złych. Pierwsi mogli przyjeżdżać, drudzy byli faszystami i reakcjonistami, co dotyczyło także pisarzy, ludzi kultury. Z drugiej strony, na użytek krajowy, wewnętrzny, prowadzono akcję dyskredytowania i oczerniania. Tak było w 1945 roku i dziesięć lat później. Emigrację przedstawiano jako środowisko klasowych niedobitków Polski przedwrześniowej, towarzystwo, którym Polska Ludowa odebrała majątki, co tłumaczyć miało nienawiść, jaką do niej żywią, odwetowców sprzymierzających się, za dolary rzecz jasna, z obcymi wywiadami itp.

Efekty tej drugiej kampanii repatriacyjnej, w ramach której wróciło sporo osób ze Związku Sowieckiego, w odniesieniu do emigracji politycznej okazały się umiarkowane. Powodem powrotów nie były namowy, a sytuacja w kraju. Liczono, że proces destalinizacji będzie coraz bardziej postępował, że w kraju da się normalnie żyć. Na powrót zdecydował się wówczas Stanisław Mackiewicz, pisarz i polityk, Zofia Kossak-Szczucka i Melchior Wańkowicz. Z biegiem czasu okazało się, że były to sukcesy pozorne, żadne z nich nie dało nakłonić się do współpracy, na jaką liczyły władze. Wprost przeciwnie, wszyscy podpisali List 34.

Po 1956 r. kampania antyemigracyjna prowadzona była z różną intensywnością i przybierała charakter selektywny. Zaczęto brać na cel instytucje, które najbardziej dawały się we znaki reżimowi. Czasami była to „Kultura” i jej redaktor, czasami Radio Wolna Europa, ale intencje, i w związku z tym język, którym operowano, pozostawały bez zmian. Chodziło o to, żeby wpoić odbiorcy, że nie jest to przeciwnik polityczny reprezentujący inne poglądy, tylko pozbawiony zasad wróg, działający w interesie obcych potęg, najmita, agent obcego wywiadu, dywersant. Z kimś takim nie można polemizować, można go tylko piętnować i zwalczać.

JK: A jeśli zwalczać i osłabiać wizerunek środowisk emigracyjnych to jakimi metodami? Jakie narzędzia służyły inwigilacji?

RH: Emigrację inwigilowano przy pomocy działających pod przykryciem oficerów wywiadu albo UB, potem MSW, udających dziennikarzy akredytowanych na Zachodzie, występujących jako pracownicy konsulatów, ambasad czy PRL-owskich przedstawicielstw handlowych. Działania te miały na celu orientację w zamierzeniach, rozgrywanie emigracji od wewnątrz, osłabianie jej i kompromitowanie. Przyniosły one ograniczone skutki, niemniej udało się zwerbować pewną grupę osób. W 1955 r. wrócił do kraju Hugon Hanke, świeżo powołany na stanowisko premiera, nie zdawszy urzędu. Komuniści usiłowali przekonać, że emigracja się kruszy, poddaje, uznaje swą misję za zakończoną. Hanke pozostawał w kontakcie z bezpieką.

Chcąc wpływać na poglądy emigracji finansowano czasopisma, które ukazywały się w Londynie pod redakcją osób osiadłych poza krajem od czasów wojny. Takie tytuły mogły więc uchodzić za emigracyjne, z tym, że odnosiły się aprobatywnie do PRL. Było to dość bezsensowne, gdyż już na pierwszy rzut oka czytelnicy tych periodyków orientowali się, że muszą być one finansowane przez Warszawę i działają na jej rzecz. W związku z tym cieszyły się znikomym zainteresowaniem, nikt ich nie brał na poważnie.

Gdyby chcieć podsumować działania podjęte przez reżim wobec emigracji, trzeba przyznać, że choć przyniosły pewne sukcesy, na ogół doraźne, komunistom nie udało się zrealizować celu, który zakładano, to znaczy unieszkodliwić jej w sensie politycznym. Nawet jeśli przyjąć, że zdołano ją osłabić, pozostała ona do końca, to jest do 1989 r., nieprzejednanie niechętna wobec komunizmu, nie rezygnując z zadań, których się podjęła po zakończeniu wojny. Cały czas była alternatywą dla tych, którzy uznali za niemożliwy dalszy pobyt w kraju. Dotyczyło to zwłaszcza ludzi pióra i naukowców. W 1951 r. z możliwości wyjazdu skorzystał Miłosz, w następnych latach w jego ślady poszli następni: Hłasko, Wat, Mrożek, Tyrmand, Grynberg, a w końcu lat 60. również przedstawiciele emigracji marcowej. Wszyscy, bez względu na to z jaką reakcją spotkała się ich decyzja, zyskali oparcie w instytucjach emigracyjnych, mogli pisać i wydawać.

JK: Przyczółkiem dla większości tych instytucji był wówczas Londyn. Osobną „instytucją” był Giedroyc i wydawana przez niego „Kultura”. Jaką rolę odgrywały te dwa ośrodki i jak układały się relacje między nimi?

RH: W okresie powojennym, mniej więcej do połowy lat 60., centrum życia kulturalnego i literackiego stanowił Londyn. Tam miały siedziby oficyny literackie, wychodziły stojące na dobrym poziomie czasopisma, działały towarzystwa naukowe, istniała sieć księgarń i bibliotek. Tam publikowała większość ludzi pióra, bez względu na miejsce osiedlenia. W miarę upływu czasu znaczenie Londynu zaczęło ulegać zmianie, padały czasopisma, zostały w zasadzie tylko „Wiadomości” Mieczysława Grydzewskiego, które były pismem wewnątrz emigracyjnym, nie docierały do kraju, zresztą nie miały takich założeń. Powody zmierzchu Londynu były głównie natury finansowej, malała liczba prenumeratorów i czytelników, nie było funduszy pozwalających na zabezpieczenie bytu instytucji kultury, przez pewien czas ważył się nawet los Biblioteki Polskiej w Londynie, największej książnicy pozakrajowej. Pisarze, którym z trudnością przychodziło utrzymywanie się z pióra opuszczali Londyn, jechali do Monachium zatrudniając się w Radiu Wolna Europa.

Towarzyszył temu wzrost znaczenia „Kultury”, przy której wychodziła bardzo dobra seria książkowa. Giedroyc docierał ze swoimi wydawnictwami do kraju, „Kultura” zaczęła przyznawać cenioną nagrodę literacką. Krótko mówiąc dystansowała Londyn. Ci, którzy myśleli o obecności w kraju, chcieli być tam pamiętani i czytani, decydowali się na współpracę z „Kulturą”. Dotyczyło to nawet tych, którzy początkowo czuli się związani z Londynem, rozumianym jako synonim niezłomności i nieprzejednania. Trudno powiedzieć, w jakim stopniu zmieniali przekonania, z pewnością jednak zmieniali miejsce druku. Przykładem był Kazimierz Wierzyński, związany z Grydzewskim od czasów przedwojennych, autor „Wiadomości Literackich” i „Wiadomości” który w latach 60. związał się z „Kulturą”. Giedroyc przyjmował londyńczyków, nie chcąc jednak drukować tekstów wykładających tamtejszy punkt widzenia. Eseistykę literacką czy historyczną, recenzje – już tak. Dbał też o to, by ci, którzy drukowali w „Kulturze” nie pisywali do „Wiadomości” i innych tytułów londyńskich. Były co prawda takie wypadki, ale stanowiło to przywilej nielicznych, stałych współpracowników „Kultury”, którym był np. Wacław Zbyszewski.

Jest poza dyskusją, że rangi przydali jej dwaj pisarze, wobec których niechętnie odnoszono się w Londynie, mianowicie Gombrowicz i Miłosz. Pierwszy traktowany był jako połączenie kogoś całkiem niepoważnego, dalece odbiegającego od wzorca pisarza polskiego, niezrozumiałego, wedle niektórych piszącego jakby miał nie po kolei w głowie, a na dodatek pozwalającego sobie na poglądy pojmowane jako niepatriotyczne, wręcz antypolskie. Drugiemu nie zapominano, że po wojnie wstąpił do służby dyplomatycznej reżimu i wiernie mu służył do momentu, kiedy zażądano odeń twórczości sławiącej osiągnięcia Polski Ludowej. Z biegiem czasu opinie te uległy pewnej zmianie. Doceniono wartość twórczości obu, przy czym w dużym stopniu, wpłynęły na to ich sukcesy zagraniczne. Było to widoczne zwłaszcza w przypadku Gombrowicza, Giedroyc wyzłośliwiał się mówiąc, że dopiero laury międzynarodowe, w tym szanse na nagrodę Nobla, wpłynęły na opinie o jego pisarstwie. Bez nich byłby doceniany przez garstkę.

Wracając do Londynu, trzeba powiedzieć, że w początku lat 70. był już cieniem siebie sprzed lat. W związku z tym na polu została w zasadzie tylko „Kultura”, która stała się, w sensie literackim i kulturalnym, pismem ogólnoemigracyjnym. Nie znaczy to, że prezentowała ogólnoemigracyjny punkt widzenia w wymiarze politycznym, bo tu widoczne były nadal spore różnice. Niezłomność, choć już nie tak ortodoksyjną jak w latach 50., wytrwale prezentowały „Wiadomości”.

Londyn zmienił nieco oblicze w końcu lat 60. na skutek pojawienia się nowych emigrantów, tzw. marcowych, czyli tych, którzy zaczęli wydawać „Aneks”, a potem, po wprowadzeniu stanu wojennego „solidarnościowych”, tak jak „Kultura” stawiających na kontakt z krajem.

JK: Którędy przebiegała ta linia niezgody i konfliktu interesów politycznych?

RH: W moim przekonaniu można mówić o dwóch zasadniczych różnicach między Londynem a „Kulturą”. Znajdowały one wyraz w sporze ciągnącym się latami z różną intensywnością. Pierwszy dotyczył Kresów. Od początku lat 50. „Kultura” uważała bowiem, że w imię budowania dobrych stosunków z Ukraińcami, Białorusinami i Litwinami, co identyfikowała z najważniejszym wymogiem polskiej polityki niepodległościowej, trzeba pogodzić się z utratą ziem wschodnich. Przemawiało za tym to, że nie były one już tym, czym były przed wojną i czym pozostały w pamięci (tamte Kresy zniknęły bezpowrotnie), ale także to, że nie można, stojąc na stanowisku antyjałtańskim, opowiadać się za Polską z granicami jałtańskimi na zachodzie i przedwojennymi na wschodzie. To było niespójne i niepoważne.

Londyn stał na stanowisku integralności terytorialnej sprzed wojny, plus nabytki uzyskane w 1945 r. kosztem Niemiec. Niektóre środowiska twardo broniły ziem wschodnich, nie wyobrażając sobie bez nich niepodległej Polski, widziały tam zdeponowany od dawna atrybut suwerenności i bezpieczeństwa, Kresy broniły ich zdaniem przed zaborczością Rosji. Inne dopuszczały ewentualne zmiany, ale dopiero na mocy decyzji demokratycznie wybranego sejmu, czyli decyzji podjętej w kraju po odzyskaniu niepodległości. W każdym razie w Londynie z oburzeniem przyjmowano deklaracje, na które pozwalała sobie „Kultura”, widząc w nich objaw nieodpowiedzialności; protestowano, stawiano zarzut odstępstwa, nieomal zdrady. Wypada przy tym pamiętać, że spora część emigrantów (niektóre szacunki mówiły nawet o 60-70%) przed wojną albo mieszkała na Kresach, albo tam się urodziła. Od czasów wojny działały stowarzyszenia Kresowian, wychodziły poświęcone ziemiom wschodnim czasopisma, m.in. „Lwów i Wilno” Stanisława Mackiewicza. Stosunek do Kresów był więc nie tylko poglądem politycznym, ale także przejawem nostalgii, terytorialnego patriotyzmu, ważnym składnikiem sposobu myślenia. Zmienić go nie było łatwo. Wręcz przeciwnie, pobyt na emigracji w wielu wypadkach utrwalał tego rodzaju emocje, a nie je osłabiał. Józef Witlin deklarował, że rozumie racje przemawiające za porozumieniem z Ukraińcami i ceną, jakie trzeba za nie zapłacić, ale nie może wyzbyć się pamięci i miłości do Lwowa, to jest ponad jego siły.

Druga kontrowersja dotyczyła stosunku do reżimu komunistycznego w Polsce, do sposobu odnoszenia się do sytuacji, do metod walki z komunizmem, mniej zaś do aspektu ideologicznego i praktyki politycznej komunistów, bo tu wszyscy byli zgodni. Londyn odrzucał komunizm i usiłował go zwalczać, mając przy tym wyraźną trudność w odpowiedzi na pytanie, co zrobić, żeby Polska odzyskała niepodległość i stała się państwem demokratycznym. Trzymano się zasady niepodżegania do oporu, mając świadomość, że pociągnie to za sobą ofiary. W najbardziej gorącym okresie zimnej wojny liczono się z wybuchem konfliktu Stanów Zjednoczonych ze Związkiem Sowieckim, zdając sobie oczywiście sprawę z ceny, jaką trzeba byłoby zapłacić za wolność Polski uzyskaną w razie zwycięstwa Zachodu. Niektóry uważali, że powinno się wziąć udział w takim konflikcie (gen. Anders chętnie reaktywowałby siły zbrojne), niektórzy, że trzeba trzymać się z boku, wstąpić – jak proponował Wańkowicz – do „klubu trzeciego miejsca”. Jeszcze inni byli zdania, że wystarczającym rozwiązaniem jest istnienie państwa na obczyźnie, będącego przejawem ciągłości II Rzeczypospolitej. Ta opinia była równoznaczna z pojmowaniem legalizmu jako antytezy państwowości komunistycznej, formuły podważającej prawomocność Polski Ludowej.

Z wszystkich tych głosów, opinii i stanowisk wyzierała w moim przekonaniu bezradność. Dla Londynu najlepiej byłoby, gdyby komunizm nagle, sam z siebie, przestał istnieć, a emigracja wróciła do wolnego kraju. Było w tym sposobie myślenia coś z maksymalizmu nieliczącego się

z rzeczywistością, a jednocześnie jakaś abdykacja z rzeczywistego działania, które zastępowało trwanie. Emigracja niezłomna, przyjmując takie stanowisko, skazywała się na bierność, gdyż ograniczała ilość instrumentów walki. Od czasu do czasu decydowano się słać protesty do Organizacji Narodów Zjednoczonych, co z góry skazane było na niepowodzenie. Wszelkie próby nacisku na reżim w Warszawie blokowała tam Moskwa. W wypadku, gdy w kraju dochodziło do kryzysów, lała się krew, wydawano oświadczenia o dość podobnej treści, które politycznie nie znaczyły nic poza daniem wyrazu stanowisku. Juliusz Mieroszewski, który wykładał program polityczny „Kultury”, postawę taką pojmował jako sprzeczną z funkcjami myślenia i działania politycznego. Jego zdaniem był to wyraz oczekiwań, tęsknot i resentymentów, a nie polityka, gdyż ta musi być wyposażona w walor realny, co nie znaczy, że musi być pozbawiona czynnika „romantycznego” i dotyczyć wyłącznie spraw wielkiego kalibru.

„Kultura” od połowy lat 50. stała na stanowisku dalece bardziej pragmatycznym i czynnym, co przychodziło jej tym łatwiej, że nie reprezentowała w zasadzie nikogo poza sobą, nie była, formalnie rzecz biorąc, instytucją polityczną. Wedle Giedroycia i Mieroszewskiego polityka komunistów po śmierci Stalina dowodziła, że system komunistyczny jest zdolny do ewolucji w kierunku pożądanym przez społeczeństwa za żelazną kurtyną, a zarazem, że będzie go trudno obalić siłą, czego dowodem była lekcja węgierska z 1956 r. Jeśli tak jest, trzeba próbować od wewnątrz: wysuwać postulaty, w tym niewielkiego wymiaru, które reżim będzie musiał jeśli nie spełniać, to brać pod uwagę. Nagłaśniać wszystko to, co układa się w porządek kontestacji, względnie różnic w obrębie partii komunistycznej. Zachowywać się taktycznie, nie ujawniać ostatecznego celu, nie formułować postulatów otwarcie antysowieckich i antykomunistycznych. Na drabinę, jak pisał Mieroszewski, wchodzi się zwykle od najniższego, a nie najwyższego szczebla – najwyższym była demokracja i niepodległość. Celem tych zabiegów było wprowadzenie systemu, za sprawą aktywności społecznej, w coś, co można nazwać ewolucją w kierunku demokracji, powodującą, że komunizm tracił charakterystyczne dla siebie właściwości represyjne, innymi słowy przestawał być sobą. Ważną rolę w tym projekcie przypisywała „Kultura” robotnikom, sugerując inteligencji nawiązywanie z nimi kontaktu, budowę frontu nacisku na system.

Ten projekt Mieroszewski nazywał „ewolucjonizmem”, a Giedroyc uważał – zastanawiam się, czy nie nazbyt optymistycznie – że wart był, do pewnego czasu, zachodu, ze względu na możliwość wpływania, poprzez przykład Polski, na sytuację w Związku Sowieckim. „Kultura” inspirowała zatem wszystko to, co działało na rzecz „ewolucjonizmu”, postulując różne formy podmiotowości, uzupełniając swoją politykę wobec kraju pomysłami związanymi z nią pośrednio. Zaangażowała się w koncepcję pasa neutralnego w Europie, poświęcała uwagę modelowi jugosłowiańskiemu, nawiązała współpracę z dysydentami w Związku Sowieckim. Przyjęła, warto o tym wspomnieć, postawę mogącą uchodzić za lewicową, Giedroyc chętnie drukował byłych, rozczarowanych komunistów, względnie marksistów. Wielkie znaczenie przywiązywał do książki Andrzeja Stawara, którą wydał w początku lat 60. Ale lewicowość „Kultury” była zabiegiem taktycznym, wynikającym z przekonania, że reżim komunistyczny jest mniej podatny na krytykę z lewej strony. Dobrą ilustracją jest stosunek Giedroycia do listu Kuronia i Modzelewskiego do partii z 1965 r. Opublikował list i starał się go nagłaśniać, Mieroszewski mówił o nim w Radiu Wolna Europa, natomiast w wypowiedziach prywatnych deklarował, że nie chciałby mieszkać w Polsce rządzonej przez jego autorów.

Ewolucjonizm nie był przy tym założeniem uniwersalnym i wiecznotrwałym, był dobry dokąd był skuteczny. Kiedy przestawał być przydatny, Giedroyc opowiadał się za innymi środkami, bardziej bezpośrednimi, „rewolucyjnymi”, takimi jak demonstracje studenckie w 1968 r.

JK: Jakie zarzuty najczęściej wysuwano pod adresem środowisk emigracyjnych tu w kraju? Ksawery Pruszyński, zarzucał emigracji m.in. naiwność i zacofanie...

RH: To nie jest zagadnienie łatwe do jednoznacznej oceny. Pamiętajmy, że poglądy Pruszyńskiego brały się z głównie zawodu, jakiego doznał. Najpierw, jeszcze w pierwszym okresie wojny w Paryżu, a potem w Londynie był pupilem, którego twórczością wszyscy się zachwycali. Później stał się przedmiotem krytyki i czuł się zawiedziony, że nikt nie bije mu braw, całkiem słusznie zresztą. W 1945 r. pojechał do kraju, skończył jako publicysta. A co do zarzutów, można ich emigracji postawić całkiem sporo. Ta londyńska, legalistyczna zawiodła politycznie, nie zdołała utrzymać sprawy polskiej na arenie międzynarodowej, szybko uległa marginalizacji, wdała się w koszmarne spory o kwestie w istocie drugorzędne, prowokujące podziały, co przyspieszyło spadek jej znaczenia. Nie zdołała w związku z tym nawiązać partnerskich stosunków z mocarstwami zachodnimi, głównie ze Stanami Zjednoczonymi, przybierając postawę petenta. Zaniedbała kontakty z krajem, których utrzymanie, względnie nawiązanie nie było takie trudne, czego dowiódł Giedroyc. Nie przejawiała specjalnej ochoty na otwarcie się na kulturę krajów, w których osiedli Polacy po wojnie, interesowały ją przede wszystkim własne sprawy.

To poważne przewinienia i zaniechania. Niektóre z nich brały się z samowystarczalności świata, który zbudowano. Przykładem służy polski Londyn, który zawierał wszystko lub prawie wszystko, w sferze materialnej i duchowej, co potrzebne było do życia, prowadząc do rozluźnienia kontaktów z krajem. Ale z drugiej strony, dzięki temu emigracji udało się dochować wierności celom, które postawiła sobie po wojnie. Zdołała przechować ideę ciągłości państwa. Myślę o legalizmie, który okazał się wartością w 1989/1990 r., będąc pomostem między II a III Rzeczpospolitą. To paradoks, gdyż emigracja była wsobna, zainteresowana przede wszystkim sobą, a nie krajem i jego życiem, które na dobrą sprawę znała dość powierzchownie. Owszem, można stawiać zarzut, że była przejawem świata przeszłego dokonanego, ale można go także uchylić, pamiętając o tym, że udało się jej ocalić pamięć o kształcie Polski i polskości, który został przez komunizm skazany na niebyt, że zapobiegła przerwaniu ciągłości kultury. W obrębie państwa na obczyźnie znalazło się miejsce na refleksję wynikającą z postawy politycznej, którą przyjęła emigracja, niepodatną na mankamenty dotykające świata polityki. Inaczej mówiąc, jak wyglądałaby polska humanistyka bez książek Haleckiego, Kukiela, Poboga-Malinowskiego? Bez tomów wspomnień, diariuszy, publicystyki wyręczającej myśl polityczną spod znaku partii i instytucji legalizmu? Wreszcie bez epistolografii, będącej zapisem myślenia o przeszłości i współczesności? To są dokonania niepodważalne, nawiasem mówiąc, stanowiące wspólne dziedzictwo Londynu i „Kultury”. Dość trudno precyzyjnie wyważać mankamenty i zasługi, ale jeśli na szali położylibyśmy politykę i kulturę, w moim przekonaniu przeważa ta druga, z nadmiarem rekompensując niedostatki pierwszej.

JK: Tym bardziej, że wielu krajowych publicystów wydawało swoje teksty dzięki emigracji...

RH: W okolicach 1956 r., kiedy zelżała cenzura w czasopismach wydawanych poza krajem zaczęli się pojawiać autorzy krajowi. Było to wyrazem manifestowania tłumionej dotąd wolności. Te możliwości zaczęły być ograniczane w miarę odchodzenia Gomułki od Października. Ci, którzy decydowali się na druk na emigracji robili to na ogół pod pseudonimem, reżim usiłował wymusić posłuszeństwo, początkowo grożąc konsekwencjami, a później decydując się na represje. W więzieniu – na krótko co prawda, ale jednak – wylądował Melchior Wańkowicz, oskarżony o współpracę z Radiem Wolna Europa. W „Kulturze” pod nazwiskiem pisywali Stanisław Mackiewicz i January Grzędziński. Nawiasem mówiąc, obydwaj znaleźli się po wybuchu wojny poza krajem i wrócili w 1956 r. W „Wiadomościach” pisał Jan Nepomucen Miller, postać dzisiaj całkiem zapomniana, wobec którego wszczęto śledztwo. Nie znaczy to, że emigracja przestała być miejscem gwarantującym swobodę wypowiedzi. W 1968 r. Giedroyc wydał Apelację Jerzego Andrzejewskiego, zastanawiał się nad publikacją Miazgi. W końcu lat 60. z „Kulturą” związała się grupa młodych ludzi, którzy przenosili przez Tatry książki Instytutu Literackiego, stąd przyjęło się ich nazywać Taternikami. W planach mieli wydawanie czegoś w rodzaju biuletynu informacyjnego, do czego nie doszło, zostali aresztowani i skazani w pokazowym procesie. Było to ostrzeżenie skierowane pod adresem wszystkich, którzy chcieliby współpracować z emigracją.

Represje nie zdały się jednak na wiele. Od końca lat 60. drukował u Giedroycia Stefan Kisielewski, a władze stawały na głowie, żeby dowiedzieć się, kto jest autorem kryjącym się pod pseudonimem Tomasz Staliński. W 1976 r. na opublikowanie w Instytucie Literackim zatrzymanej przez cenzurę powieści zdecydował się Kazimierz Orłoś, jakiś czas później książkę wydał tam Adam Michnik. Dowodziło to, że emigracja stanowiła wsparcie dla tych wszystkich, którzy bez względu na poglądy i motywy nie chcieli się dostosować do reguł narzucanych przez komunistów. Do momentu powstania drugiego obiegu wydawniczego emigracja była miejscem dawania wyrazu poglądom, które nie musiały być korygowane przez wymogi systemu.

Nie uległo to zresztą zmianie i później. Giedroyc wydawał materiały opozycji demokratycznej w serii Bez cenzury, a „Kultura” przed i po Sierpniu, także po wprowadzeniu stanu wojennego, była miejscem namysłu nad tym, co dzieje się w kraju. Trzeba przyznać, że zadaniu temu starał się sprostać także Londyn. Ukazała się tam deklaracja założycielska Polskiego Porozumienia Niepodległościowego, w „Wiadomościach”, które dożywały swoich dni, drukowali ci, którzy wyjechali z kraju w drugiej połowie lat 60., w londyńskiej oficynie Polonia ukazał się Dziennik 1954 Tyrmanda.

JK: Czy w krajowych środowiskach intelektualnych dochodziło do sporów i polemik w odniesieniu do oceny działalności Londynu i środowiska „Kultury”?

RH: W sferze oficjalnej dyskusja poświęcona emigracji nie była możliwa ze względów cenzuralnych. Nie znaczy to, że o niej nie mówiono. Jeszcze w 1955 r. dominował ton krytyczny. Kazimierz Brandys ogłosił poświęcone Miłoszowi opowiadanie pod dowodzącym, przyznać trzeba, sporego wyczucia tytułem „Nim będzie zapomniany”. Ale w rok później było już całkiem inaczej. W prasie ukazało się sporo informacji na temat emigracji, w Londynie i Paryżu pojawili się wysłannicy krajowych czasopism. Niektóre z opublikowanych wówczas artykułów były przyjazne, inne mniej, ale na ogół pisano przychylnie. O emigracji wiedziano zbyt mało, żeby toczyć spory na temat postaw, które prezentowała i różnic w jej sposobach myślenia. Później w latach 60. i 70. poświęcali jej uwagę przede wszystkim propagandyści, ale był to bełkot na kalkach z okresu stalinowskiego, na który nikt nie zwracał uwagi.

Szansę na poważną dyskusję stworzyło powstanie obiegu niezależnego, ale wówczas było już za późno. Emigracja londyńska o rodowodzie wojennym była już u kresu swych dni, a „Kultura” stanowiła zaplecze tego, co działo się w kraju. Uwagę koncentrowano na literaturze, do czego asumpt dawała nagroda Nobla dla Miłosza, choć nie tylko ona. W drugim obiegu wychodziło sporo książek pisarzy osiadłych poza krajem, co skłaniało do próby refleksji. Sprzyjał jej również czas polityczny, okres legalnie działającej „Solidarności”. W Instytucie Badań Literackich zorganizowano wówczas sesję naukową poświęconą literaturze „źle obecnej”, zaczęły pojawiać się analizy twórczości poszczególnych pisarzy: Herlinga-Grudzińskiego, Miłosza, Gombrowicza. W zakresie tej refleksji nie mieściły się rozważania poświęcone zasługom, względnie mankamentom poszczególnych środowisk pozakrajowych w sferze politycznej. Na to przyszedł czas po 1989 r., kiedy emigracja londyńska przestała istnieć, instytucje legalizmu rozwiązały się po wyborach prezydenckich 1990 r., a „Kultura” wychodziła nadal, uczestnicząc w tym, co działo się w kraju. Sprzyjało to większemu zainteresowaniu dokonaniami Giedroycia, co trwa po dziś dzień, prowadząc do zachwiania proporcji. Londyn z pewnością zasługuje na większą uwagę niż mu się poświęca, sam tu nie jestem bez winy.

I jeszcze jedna uwaga. Po 1989 r., jeszcze za życia Giedroycia, sformowany został pogląd, na szczęście nie wyznawany powszechnie, że chciał on nie tyle obalić komunizm, ile go poprawiać czy zmieniać, Londyn stał na stanowisku niezłomnie niepodległościowym. To chybione w moim przekonaniu rozróżnienie prowadzi do tego, że „lewica” jakoby bardziej ceni „Kulturę” a „prawica” – emigrację londyńską. Nie wiem, czy tak jest w rzeczywistości, ale po pierwsze Giedroyc był takim samym antykomunistą jak londyńscy niezłomni, tyle, że przyjął inną metodę działania, a pod drugie interpretowanie, a zwłaszcza ocenianie, przeszłości przez pryzmat poglądów politycznych nie może przynieść dobrych rezultatów.

JK: Jak wspominał Miłosz, w oczach aparatu bezpieczeństwa „Kultura” stała się w którymś momencie „potężną amerykańską instytucją, która penetruje Wschód”. Skąd tak silna legenda tej instytucji?

RH: Ranga „Kultury” i Instytutu Literackiego założonego w 1946 r. rosła systematycznie z dwóch powodów. Po pierwsze brała się z erozji instytucji legalizmu. Początkowo uważano za kwestię bezdyskusyjną, że emigracja musi się wyrażać przez instytucje polityczne i ich stanowiska. Giedroyc dowodził natomiast swoją działalnością, że prezydent, rząd, partie polityczne nie są niezbędne do prowadzenia skutecznej działalności politycznej, tym bardziej – co przepowiadał – że świat instytucji narażony jest na procesy rozkładowe. Funkcje polityczne, uważał, pełnić może znacznie lepiej słowo: czasopismo, publicystyka, książka historyczna, proza i poezja. Czymś takim, nawiasem mówiąc, była „Kultura” – periodykiem, a jednocześnie ośrodkiem politycznym. Prawidłowość sprowadzająca się do uprawiania polityki poprzez szeroko rozumianą kulturę, widoczna była nie tylko w przypadku Giedroycia, ale także polskiego Londynu. Tamtejsze życie kulturalne, nacechowane politycznie, dawało sobie znacznie lepiej radę z upływem czasu i szeregiem trudności, niż instytucje polityczne. Było widomym znakiem systemu wartości, poglądów i stanowiska emigracji, tyle że stanowiło w zasadzie element układu zamkniętego. Jego uczestnikami, twórcami i odbiorcami, byli głównie emigranci – nie kraj.

Z tego brał się drugi powód sukcesu „Kultury”. Celem Giedroycia była obecność w kraju, nie tylko fizyczna, polegająca na dbałości o to, żeby docierała tam „Kultura” i książki, które wydawał, ale także polityczna. Usiłował wpływać na sposób myślenia, zachęcał do rozważania różnych, zmieniających się koncepcji, próbował przeciwdziałać umysłowej bierności i przekonaniu, że trzeba dostosować się do istniejących warunków. Ta polityka wyrażała się specjalnym doborem tematów i filozofią pisma, które nie chciało komentować rzeczywistości, ale stawiać pytania, rozważać, analizować, skłaniać do wysiłku intelektualnego, mierzyć się z utrwalonymi sposobami myślenia o przeszłości, formułować program. Była to oferta skierowana oczywiście także do czytelnika emigracyjnego, dzięki któremu „Kultura” mogła wychodzić, bo to on był jej prenumeratorem i niejako „fundatorem”. Głównym jednak odbiorcą miał być czytelnik krajowy. Giedroyc chciał mieć wpływ na sposób myślenia tych, do których docierał. Nie bał się przy tym, a było to dość ryzykowne, zmieniać zdania. Program „Kultury” składał się z dwóch porządków, stałych priorytetów – były nimi wolność od komunizmu oraz rozwiązanie dylematu geopolitycznego wynikającego z położenia Polski między Niemcami a Rosją – oraz zmiennych o charakterze doraźnym. W tym drugim wypadku „Kultura” rozważała je do momentu zachowywania przez nie przydatności. Gdy przestawały być użyteczne, były zarzucane. Takie założenie mogło dezorientować czytelnika i prowokowało zarzuty ze strony londyńskich niezłomnych o brak konsekwencji, niejednoznaczność, zygzakowatość linii. Nie wchodząc w ich zasadność przyznać jednak trzeba, że ulegając zmianie, program pisma zawsze pozostawał w kontakcie z rzeczywistością, zawsze wynikał z aktualnej sytuacji w kraju i w świecie. Dbał o to Juliusz Mieroszewski, będący porte parole niepiszącego Giedroycia, który prezentował stanowisko „Kultury” od początku lat 50. aż do swojej śmierci w 1976 r.

Zarzut propagandy PRL-owskiej, że „Kultura” była narzędziem amerykańskim, był o tyle zabawny, że Giedroyc i nie tylko on, był krytycznie nastawiony do polityki amerykańskiej wobec zdominowanej przez Związek Sowiecki Europy, czemu dawał wielokrotnie wyraz w „Kulturze”. Tak było w latach 50. i później, zwłaszcza w okresie odprężenia, które traktował jako wyraz kapitulacji Stanów Zjednoczonych w rywalizacji z Moskwą, zgody na równowagę, prolongatę istnienia sfer wpływów i poświęcenia losów Europejczyków znajdujących się pod sowieckim butem.

JK: Czy Giedroyc cieszył się w kraju większą popularnością z uwagi na poparcie udzielone rewizjonistom?

RH: Postawienie przez „Kulturę” na rewizjonizm było elementem polityki ewolucjonizmu. To, co wpływało na zmianę charakteru systemu było godne poparcia, a rewizjoniści byli zaczynem konfliktu politycznego wewnątrz PZPR i fermentu ideologicznego. Osłabiali ideologię, czyniąc ją mniej spójną i jednoznaczną. Dowodzili, że między ludźmi noszącymi legitymacje partyjne mogą występować różnice, krótko mówiąc stanowili alternatywę dla totalizmu. Opowiadali się za modelem socjalizmu demokratycznego, w przeciwieństwie do Gomułki, który szedł po Październiku kursem coraz bardziej zamordystycznym. Ale Giedroyc trzymał się rewizjonizmu tylko do czasu. Kiedy uznał, że przestał być nośny i że nie ma szans na sukces, w 1968 r. dał sobie spokój.

JK: Który z nurtów politycznych powojennej Polski był najbliższy emigracji, najwięcej korzystał z jej dorobku?

RH: Przesłaniem emigracji była niepodległość i demokracja, a więc wszyscy, którzy odwoływali się do tych wartości mówili jej głosem, co nie znaczy, że za w jej imieniu. Wpływ bezpośredni widziałbym w uczuleniu na kwestię wschodnią. Na to, że Polska, wtedy PRL, nie graniczy ze Związkiem Sowieckim, jak to się powszechnie wydawało, tylko z Ukrainą, Litwą i Białorusią. Ten problem przez długi okres czasu był martwy, wracano myślą do Kresów, do Lwowa i Wilna, z całkowitym pominięciem zagadnienia ukraińskiego. Myślę, że dopiero kampania „Kultury” w tej materii doprowadziła do wyrobienia sobie, choć z pewnością nie powszechnie, przekonania, że odzyskanie przez Polskę niepodległości nie może dotyczyć tylko jej samej. Że musi być procesem szerszym, obejmującym inne państwa i narody zdominowane przez Moskwę, a wśród nich te, które leżały w obrębie Związku Sowieckiego. Natomiast geopolityka Giedroycia, idącego w ślady Piłsudskiego, ale modyfikującego jego program wschodni, znalazła wyraz w polityce zagranicznej III RP. Pojednanie – użyjmy tego wytartego zwrotu – z krajami ULB i konieczność utrzymywania z nimi oraz z Rosją dobrych stosunków, to było credo „Kultury”. Można zatem powiedzieć, że główne założenia polityki wschodniej po 1989 r. były wypracowywane poza krajem przed rozpadem komunizmu. Nie było to jednak równoznaczne z aprobatą Giedroycia dla prowadzonej przez niepodległą Polskę polityki zagranicznej, raczej wprost przeciwnie.

JK: Emigracja niewątpliwie jest zagadnieniem obszernym i wielowątkowym. Czy istnieje jakaś kwestia, która wciąż Pana intryguje, wydaje się zagadkowa i której chciałby się Pan bliżej przyjrzeć?

RH: Wydaje mi się, że dzieje polityczne emigracji po II wojnie światowej są stosunkowo dobrze znane, a badania nad nimi ciągle trwają. Mniej natomiast wiemy o kulturze i życiu literackim, stylach myślenia, nie ma na przykład monografii poświęconej literaturze pozakrajowej. Kiedyś zaproponowałem napisanie takiej książki, ale usłyszałem, że literatura jest jedna i niezasadne jest w związku z tym wyodrębnianie z niej piśmiennictwa pozakrajowego. Taki punkt widzenia nie trafia mi do przekonania. Owszem, literatura polska jest jedna, co nie znaczy, że w warunkach powojennych rozwijała się w identycznych warunkach. Nie uprawnia to do utrwalania istniejącego podziału, a wręcz wydaje się on bezzasadny. O Mickiewiczu i Słowackim nie mówimy, że byli poetami emigracyjnymi, ale przy odpowiedzi na pytanie o cechy literatury, którą przyjęło się określać mianem emigracyjnej, zaznaczenie cech właściwych, wynikających z miejsca pobytu i okoliczności znalezienia się poza krajem jej twórców – co przecież nie pozostawało bez wpływu na tematykę i przesłanie ich twórczości – wydaje się zabiegiem niezbędnym. Jest tak bez względu na to, czy mówimy tylko o niej, czy o całym piśmiennictwie, to jest tym krajowym i poza krajowym.

Inaczej mówiąc na uwagę zasługuje słabo rozpoznane zjawisko piśmiennictwa emigracyjnego, w obrębie którego widzę literaturę piękną, ale także polityczną i historyczną, pisarstwo historyczne i publicystyczne. Na ten temat wiadomo coraz więcej, ale nadal zbyt mało. W publicystyce, klimacie poszczególnych pism, których po wojnie ukazywało się sporo, dostrzec można szereg interesujących różnic, mimo podobieństw w sprawach generalnych. Interesujący jest stosunek do przeszłości, różny w zależności od przynależności partyjnych i światopoglądu, sprzyjający polemikom, podczas których na jaw wychodzą kwestie, o których albo nic nie wiadomo, albo znane są bardzo pobieżnie. To zagadnienie, które nazwać można świadomością historyczną emigracji, wywodzące się z II Rzeczypospolitej i czasów wojny, jest warte refleksji.

 

***

Rozmowa powstała w ramach projektu „Nauka i polskie dziedzictwo intelektualne. Program popularyzacji polskich nauk humanistycznych i społecznych” finansowanego w ramach umowy 986/P-DUN/2016 ze środków Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego przeznaczonych na działalność upowszechniającą naukę.

 

 

 

 

Najnowsze artykuły